Najpierw „Defender”, potem „Baltops” – Amerykanie właśnie wysłali swoim europejskim sojusznikom wyraźny sygnał, że nie wycofują się ze złożonych zobowiązań. Nie oznacza to jednak, że Europa może popaść w błogostan. Powrotu do transatlantyckiego status quo sprzed rządów Donalda Trumpa nie będzie. A zapowiedzi dotyczące zbliżającego się szczytu NATO w Hadze tylko to potwierdzają.
Szybki przerzut amerykańskich wojsk przez Atlantyk, a potem blok wspólnych ćwiczeń z sojusznikami i partnerami od Finlandii po Czarnogórę – to scenariusz szóstej edycji „Defendera”, organizowanego przez US Army. Osłona szlaków żeglugowych przed atakami z wody i powietrza, poszukiwanie i walka z okrętami podwodnymi, testy różnego typu bezzałogowych pojazdów – to z kolei założenia „Baltopsa”, czyli najstarszych i największych ćwiczeń NATO na Bałtyku, w których obecnie pierwsze skrzypce gra US Navy.
W obydwa przedsięwzięcia Amerykanie zaangażowali znaczące siły. Na „Defendera” skierowali kilka tysięcy żołnierzy, zaś na „Baltopsa” delegowali między innymi okręt dowodzenia USS „Mount Whitney” i USS „Paul Ignatius”, czyli niszczyciel rakietowy klasy Arleigh Burke, zdolny przenosić pociski Tomahawk. „To wielka demonstracja naszych zdolności i gotowości do współdziałania z sojusznikami” – powtarzają wysocy rangą wojskowi z USA.
Ostatnia aktywność amerykańskiej armii mogła wlać w serca Europejczyków sporo otuchy. Oto bowiem po długich miesiącach naznaczonych ostrymi wypowiedziami prezydenta Donalda Trumpa i jego współpracowników, dostali wreszcie sygnał, że Ameryka jednak nie odwraca się do nich plecami. Oczywiście trzeba pamiętać, że ćwiczenia o takim rozmachu przygotowuje się miesiącami, jeśli nie latami, więc trudno się z nich wycofać z dnia na dzień, ale... w czasach obecnej administracji USA naprawdę wiele można sobie wyobrazić. Tymczasem w świat poszedł wyraźny sygnał, że pogłoski o rychłej śmierci NATO okazały się zdecydowanie przedwczesne. Nie oznacza to jednak, że Stary Kontynent może teraz popaść w błogostan i odłożyć do lamusa hasła o wzięciu na siebie ciężaru odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo. Powrotu do dawnego transatlantyckiego status quo nie będzie, tym bardziej że historia w ostatnich miesiącach znów przyspieszyła. Kto chce przetrwać, musi uwzględnić zmiany w środowisku bezpieczeństwa w swoich kalkulacjach.
Wspólne szkolenie żołnierzy amerykańskich i francuskich podczas ćwiczeń „Swift Response 2025” na Litwie, 21 maja 2025 r. „Swift Response 2025” były częścią manewrów „Defender Europe 25”. Fot. Sgt. Jose Lora/ 173rd Airborne Brigade
W ostatnim czasie Trump w znaczącym stopniu odszedł od problematycznej dla Europy i NATO retoryki. Nie uderza już tak mocno w Wołodymyra Zełenskiego, nie oskarża Europejczyków, że chcą go „wykiwać”, coraz rozważniej wypowiada się także o Rosji. Do amerykańskiego prezydenta najwyraźniej zaczyna docierać, że w sytuacji, która nabrzmiała na Starym Kontynencie, trudno o szybkie i proste rozwiązania, i że ewentualna eskalacja konfliktu na wschodzie nie jest wyłącznie zmartwieniem europejskich państw, bo rykoszetem mogłaby ona uderzyć również w USA. I dlatego właśnie tym bardziej nie warto zrażać do siebie starych sojuszników. Ale Trump ma swoje warunki, z których tak łatwo nie zrezygnuje. Chce Europy bardziej aktywnej i mocniej dbającej o własne interesy. Amerykanie siłą rzeczy w coraz większym stopniu będą zaangażowani w innych regionach świata. I nie chodzi tu tylko o globalną rywalizację z Chinami. Na Bliskim Wschodzie właśnie wybuchła wojna izraelsko-irańska, która może mieć wpływ na losy świata, choćby w wymiarze gospodarczym. Ameryka w taki czy inny sposób będzie musiała zareagować.
Europejscy przywódcy najwyraźniej liczą się z oczekiwaniami obecnej administracji Białego Domu. Wystarczy spojrzeć na zapowiedzi – zarówno te oficjalne, jak i kuluarowe – przed zbliżającym się dużymi krokami szczytem NATO w Hadze. Sekretarz generalny Sojuszu, Mark Rutte kilka dni temu wskazał, że jednym z ważniejszych celów spotkania jest uzgodnienie nowego progu wydatków na obronność. Państwa członkowskie już wkrótce miałyby przeznaczać na ten cel łącznie 5 proc. PKB w skali roku. 3,5 proc. z tej kwoty byłoby przeznaczane bezpośrednio na zbrojenia, podczas gdy 1,5 proc. na inwestycje w cyberbezpieczeństwo czy wojskową infrastrukturę. Do wydatków na obronność wliczałaby się również pomoc militarna dla Ukrainy. Większość państw członkowskich nadal chce ją wspierać, ale – to już informacja nieoficjalna – w Hadze nie będzie tak zdecydowanego jak dotąd głosu opowiadającego się za jej wstąpieniem do NATO. – Sojusz postawi na konsensus, a nie odważne deklaracje – potwierdzał cytowany przez portal Euroactiv.com prezydent Czech Petr Pavel. To wyraźny ukłon w stronę administracji Trumpa, która nie życzy sobie Ukrainy w NATO.
Oczywiście nie jest tak, że Sojusz stawia sobie ambitne cele finansowe wyłącznie ze względu na presję ze strony USA. Europejscy członkowie organizacji mają świadomość, że wzmacnianie własnej podmiotowości to niezbędna odpowiedź na coraz bardziej złożoną sytuację międzynarodową. Siłą rzeczy może się ona stać również kartą przetargową w układaniu stosunków z obecną administracją Białego Domu. Stosunków na pewno niełatwych, ale jak pokazują ostatnie ćwiczenia wojskowe, trwalszych niż wielu mogłoby się wydawać.
autor zdjęć: Sgt. Jose Lora/ 173rd Airborne Brigade

komentarze