„Katuje, upadla i miesza z błotem”. Patrzę na napis na koszulce, którą dostałam w pakiecie startowym od organizatora Biegu Katorżnika, i zastanawiam się, czy wszystkie te „obietnice” zostały spełnione – pisze Marta Kaźmierczak w najnowszej „Polsce Zbrojnej”. Nasza redakcyjna koleżanka zadebiutowała na trasie ekstremalnego biegu i zajęła II miejsce w kategorii dziennikarzy.
Marta Kaźmierczak w trakcie Biegu Katorżnika.
Czwartek, 31 lipca. Słyszę, jak koleżanka z redakcyjnego pokoju Bernadeta Waszkielewicz, sekretarz redakcji filmowej „Polski Zbrojnej”, przez telefon ustala szczegoły wyjazdu do Lublińca. Mamy tradycyjnie być na sportowym evencie, by pokazać, jak zawodowcy zaprawieni w wojskowych sprawdzianach umiejętności, ale i żądni wrażeń amatorzy radzą sobie w jednym z najstarszych biegow z przeszkodami w Polsce. Dwie sekundy poźniej dociera do mnie, że przecież 11 lat temu miałam wystartować w Biegu Katorżnika. Nie pobiegłam wtedy, bo były inne, ważniejsze rzeczy. W trzeciej sekundzie decyduję, że skoro los ponownie rzuca to wyzwanie, to teraz nie widzę żadnych przeszkod, żeby je podjąć. A jak się okaże, przeszkod na miejscu nie zabraknie. I to w bagnach, jeziorze, rowach melioracyjnych. Po minucie jestem już pewna, że pobiegnę. Dla mnie będzie to debiut, a dla Biegu Katorżnika – zamknięcie pięknej, 20-letniej historii, bo organizator, Wojskowy Klub Biegacza Meta Lubliniec, zapowiedział, że jest to ostatnia edycja.
W piątek ustalamy z Michałem Niwiczem, redakcyjnym kolegą, plan wyprawy. Mamy ruszać wcześnie, bo droga do Lublińca to trzy godziny jazdy, a pierwsza grupa rusza o 10.00. Biegi są podzielone na fale, żeby pomieścić wszystkich zawodnikow. Moja grupa – VIP/dziennikarze – wystartuje o godz. 11.30. Pozostaje spakować rzeczy i cieszyć się przygodą! Rok przerwy w bieganiu i startach w zawodach – zapisuję po stronie minusów. Ale jest pamięć mięśniowa, ogolna sprawność, silna głowa, są treningi biegowe – co prawda, tylko dwa (ale za to pod okiem Mariusza Giżyńskiego reprezentującego Centralny Wojskowy Zespoł Sportowy), jest radość – to po stronie plusow. Tego się nie zapomina. Przecież biegałam po górach, ulicach, parkach i lasach!
Ba, nawet walczyłam o miejsca na podium. Zdobyłam medale na Festiwalu Biegowym w Piwnicznej-Zdroju (Bieg 7 Dolin na dystansie 34 km), w Supermaratonie Gór Stołowych, zawodach biegowych Pieniny Ultra Trail czy Chudy Wawrzyniec. Za mną przyzwoite wyniki na 5 km, 10 km i w połmaratonie. Nawet kiedy robiło się ciężko, to od radości nie dało się uciec. Jako bonus były adrenalina, endorfiny i dopamina.
Uczestnicy w trakcie Biegu Katorżnika.
Najwolniejszy kilometr w historii
O godzinie 9.05 dojeżdżamy do Lublińca, słynnego zagłębia komandosow. Zaraz, gdzie tu się biegnie, zastanawiam się, patrząc na taflę roztaczającego się przede mną jeziora Posmyk. Nazwa urocza, ale z lekkim przerażeniem stwierdzam, że ta impreza może mieć z biegiem mniej wspolnego niż moje wyobrażenia. Dobrze, że mam wymagane 160 cm wzrostu i umiem utrzymywać się na powierzchni, to są już jakieś plusy – powtarzam sobie na pocieszenie. Widzę, że sporo rozgrzewających się osob ma na sobie długie legginsy i buty poprzywiązywane taśmami, żeby mocniej trzymały się stopy. Na szczęście kolega Michał ma w aucie taśmę. Może dzięki niej nie stracę dziś moich 11-letnich, różowych i dziurawych asicsow. Prędko rozpytuję uczestnikow, po co włożyli długie spodnie – przecież będą ważyć więcej – i słyszę, że to chroni przed pocięciem nog przez trzcinę. A po co ochraniacze na piszczele? Skoro na pewno nie mam ich przy sobie, lepiej nie dopytywać i iść na żywioł.
Dochodzi 11.30. Moja grupa liczy około 50 osob, przeważają mężczyźni. Ustawiam się na początku stawki, dopytując kolegi obok, z ktorej strony płyciej na starcie. Okazuje się, że też debiutuje i ma tę samą strategię – podążać za pierwszymi. Ruszamy.
Woda całkiem ciepła, nawet czysta, dno przyjazne. Po chwili wbiegamy na ziemistą łachę – rozpędzić się nie da, ale oto czuję się, jakbym frunęła nad wodą. Niedługo, bo zaraz robi się głębiej i trzeba mocno pracować nogami. Pomagam sobie rękoma, przecież w końcu biegnę, więc ten ruch tutaj pasuje. Gdy tylko osiągamy „wyspę”, nogi wydają się cięższe niż przy bieganiu po suchym. Czuję się jak syrena albo… komandos. W końcu dookoła siebie mam komandosów i dżentelmenów. Przepuszczają, gdy próbuję ich wyminąć bokiem. Pozytywnie reagują, kiedy dziarsko wołam: „Hurra, pierwszy kilometr za nami!”. Zegarek nie kłamie – 13 minut i 35 sekund, właśnie zaliczam najwolniejszy kilometr w mojej biegowej historii. Dla koneserow Katorżnika to nic nowego, dla mnie – kolejna niespodzianka.
Po co są ochraniacze?
Im dalej się przemieszczamy wzdłuż trasy, tym robi się trudniej. Woda powoli przechodzi w gęstsze, lepiące się błoto. Z bajora czasami wypełza się przez trzciny na ścieżki, gdzie powietrze pachnie bagnem i panuje duchota. Są na tyle wąskie, że mieści się jedna osoba. Zauważam, że łatwiej i szybciej je pokonywać w drobnych, szybkich susach. Tak, skaczę jak sarna przez mokradła. Słyszę chlupot błota, więc ktoś jest tuż za mną. Trzciny przechodzą w odcinki bagniste, gdzie można zapaść się głębiej, czasem po pachy.
Wchodzimy w rowy melioracyjne wypełnione błotem. Mimo że wysoko podnoszę nogi, to raz, drugi, trzeci potykam się o ukryte pod wodą konary. Boli. Żeby chociaż na zmianę te piszczele obijać! Kompan tej części przeprawy, gen. bryg. Mariusz Chmielewski, zastępca dowodcy Komponentu Wojsk Obrony Cyberprzestrzeni ds. IT, komentuje moje kolejne zderzenie: „Właśnie dlatego wkładam tutaj ochraniacze piłkarskie. Uważaj pod nogi”. A w tym roku poziom wody wyższy. Eureka! W końcu wiem, po to ten sprzęt! Brawura kosztuje, a odporność na ból jest jednym z elementow, który sprawdza się na selekcjach do sił specjalnych. Trzeba to więc brać z dobrodziejstwem biegu. Jak sobie pomóc, dowiedziałam się podczas rozmow na trasie. Ktoś z przodu rzucił przez ramię: „Trzymaj się za kimś, kto przeciera szlak – mniej oberwiesz”. Wiadomo, gdzie trzeba uważać. Ale nie powinno być zbyt łatwo – to przecież jest Katorżnik! Mijam kolegę z aparatem i pozdrawiam czarną dłonią, a on łapie ujęcie szczęśliwej kobiety w rowie melioracyjnym. Idealnie.
Marta Kaźmierczak na mecie Biegu Katorżnika.
Błotna pielęgnacja? Proszę bardzo
Ku mojej uciesze wychodzimy z błota do lasu i rozpoczyna się biegowy odcinek. Jest duszno. Ile zachwytu w jeden dzień można przyjąć? Sporo. Z uwagi na doświadczenie w biegach górskich zauważam majstersztyk w wyznaczeniu trasy biegnącej przez leśne zarośla. Wije się i zmienia kierunki. Wstążeczki nie giną ani na chwilę i precyzyjnie wskazują niebanalne zmiany kierunkow, wąskie przesmyki między drzewami, ale też drogę przez powalone kłody, ktore trzeba przeskoczyć. Labirynt pełen naturalnych przeszkod. Można się naprawdę poczuć jak sarna w lesie. Kiedy zegarek pokazuje piąty kilometr, widzę nieco ponad 54 minuty – sporo jak na taki odcinek. Nawet mocne podbiegi w górach udałoby się pewnie pokonać szybciej.
Szybki łyk wody na punkcie odżywczym orzeźwia. Ruszam dalej. Las przechodzi znow w bagno i trzciny wokoł jeziora. Konary pojawiają się mniej lub bardziej nieoczekiwanie. Kilka razy potykam się i nurkuję twarzą w błocie. Mam je w nosie, uszach, na głowie. Mrugam oczami, żeby pozbyć się nieostrej wizji – błoto przykleiło się do soczewek kontaktowych? Nawet nie mogę przetrzeć ust ręką, bo są całe oblepione. Do tego jakiś złośliwy konar przeciął mi przedramię i lekko krwawię. A może potrzebna jest dezynfekcja rany?
Nabieram pokory. Nie wyprzedzam kolegow, tylko trzymam się za nimi w bezpiecznym dystansie, patrząc, jak obchodzą podwodne przeszkody, a czasem je przesuwają. Może na dziś wystarczy mimowolnych ciosow na piszczele. Kolega ze startu, rownież debiutant, jest obok. Wizualnie nie do poznania. Jedyne, co widać, to jego białe zęby, kiedy się do mnie uśmiecha.
Wyciągnęli mnie z bagna!
Zaczyna się długi odcinek wzdłuż trzcin. Błoto ciągnie w doł i zasysa. Nagle dookoła robi się gęściej od zawodnikow. Widzę u nich dwie techniki: marsz i coś jakby brodzenie połączone z czołganiem. Bolą mnie piszczele, więc idę, choć to wolniejsza i mniej ekonomiczna metoda. Bagno weryfikuje wszelkie niedociągnięcia. Trzeba wiedzieć, co robić. Chwila nieuwagi i czuję, że mój but ugrzązł w mule. Ruszam stopą tak, by odbić od dna, ale to tylko pogarsza sprawę. Koledzy z obu stron łapią mnie za ręce. Ciągną mocno. Jest! Wyciągnęli mnie z bagna! Ten z prawej sam się pogrążył w mule, więc teraz ja pomagam w akcji ratunkowej.
W dali majaczy punkt startowy. Już tylko wystarczy wdrapać się na pomost, przejść go i wskoczyć na drugą stronę, żeby wybiec z wody na linię mety. Kolega debiutant puszcza mnie przodem. Dystans przebyty: 8,8 km. Czas: poniżej dwóch godzin. „Polska Zbrojna” – szczęśliwa melduję do mikrofonu. Dostaję słynną żeliwną podkowę za ukończenie Katorżnika. Okazuje się, że bieg kończę jako druga na mecie w kategorii dziennikarzy, a pierwsza w kobiecej klasyfikacji tej grupy. Zauroczona tym doświadczeniem, przyjmuję do wiadomości, że to był mój pierwszy i jednocześnie ostatni raz.
Zapach stawu i bagna mimo wielu kąpieli trzymał się na ciele przez kilka dni. Na piszczelach jeszcze dziś widać ślady zderzeń z konarami. W mojej głowie pozostanie natomiast wspomnienie ekstremalnego biegu terenowego. Nie dla każdego, a dla prawdziwych twardzieli. I takich właśnie ludzi widziałam na trasie. Przez przypadek, lecz na własne życzenie, zmieszałam się z błotem, trochę skatowałam, ale też podniosłam na duchu.
autor zdjęć: Michał Niwicz

komentarze