moja polska zbrojna
Od 25 maja 2018 r. obowiązuje w Polsce Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, zwane także RODO).

W związku z powyższym przygotowaliśmy dla Państwa informacje dotyczące przetwarzania przez Wojskowy Instytut Wydawniczy Państwa danych osobowych. Prosimy o zapoznanie się z nimi: Polityka przetwarzania danych.

Prosimy o zaakceptowanie warunków przetwarzania danych osobowych przez Wojskowych Instytut Wydawniczy – Akceptuję

W Dęblinie tylko do przodu

Dęblin na zawsze pozostanie moim miejscem. Spędziłem tam w sumie dziewięć lat i nauczyłem się mnóstwa rzeczy. Także tej najważniejszej: jeśli chcesz zostać lotnikiem, nigdy nie możesz zwątpić tylko dlatego, że jest trudno – mówi ppłk pil. Łukasz Gradziński, szef Grupy Działań Lotniczych w 31 Bazie Lotnictwa Taktycznego i absolwent Lotniczej Akademii Wojskowej, która świętuje stulecie.

Pierwszy dzień na uczelni. Pamięta go Pan?

Ppłk pil. Łukasz Gradziński: Oczywiście, tylko że to nie był dla mnie typowy skok w nieznane. Ukończyłem Ogólnokształcące Liceum Lotnicze w Dęblinie, które działa po sąsiedzku, a powstało specjalnie po to, żeby przygotować przyszłych studentów Szkoły Orląt. Tak więc przed bramą uczelni spotkałem wielu kolegów. A potem było wcielenie – łaźnia, fryzjer, przydział mundurów, zakwaterowanie w kompanii. Odbyło się to dokładnie tak jak wcielenie rekrutów do zasadniczej służby wojskowej. Wówczas jeszcze obowiązywała... Pamiętam, był 20 sierpnia 2001 roku.

Wojskowe procedury to raz, dwa – sama uczelnia. Szacowna historia, legendarni absolwenci, opowieści o bohaterskich pilotach z czasów wojny... Można się poczuć przytłoczonym.

Przytłoczonym? Raczej nie... Ale pamiętam, że rozpierała nas duma. Część nauczycieli jeszcze w liceum powtarzała nam „Panowie, jesteście elitą”. Oczywiście nie traktowaliśmy tego do końca poważnie, ale potem nagle przyszliśmy na uczelnię, w której przecież studiowali idole naszego dzieciństwa... Dopiero wtedy mogliśmy poczuć, że idziemy po ich śladach. Wcześniej nosiliśmy mundury, ale z logo szkoły, a tu mieliśmy na czapkach orzełki. Na lotniskach, które podlegały uczelni, stały samoloty z biało-czerwonymi szachownicami na skrzydłach. I to nie Cessny, ale prawdziwe odrzutowce. Na nastolatku, który ma głowę nabitą marzeniami, takie rzeczy naprawdę robią ogromne wrażenie...

A tu pospolitość skrzeczy. Zanim w ogóle dotknęliście sterów, trzeba było pewnie solidnie zakuwać.

Gorzej – najpierw była unitarka. Od sierpnia do października biegaliśmy po placu ćwiczeń. Strzelaliśmy, ćwiczyliśmy musztrę, okopywaliśmy się w terenie – takie wojskowe abecadło. Chodziło o to, by zrobić z nas żołnierzy. No i nie powiem – było ciężko. Jak dziś pamiętam pewien nocny marsz. Wypchane plecaki, broń, mapy, latarki... Nawet nie wiem, ile kilometrów wówczas przeszliśmy. Przez niewygodne wkładki obtarłem nogi tak potwornie, że wylądowałem na izbie chorych. Na szczęście to był ostatni etap szkolenia. Niedługo potem mieliśmy przysięgę. Przyjechały rodziny, których nie wiedzieliśmy od kilku miesięcy.

Później oczywiście zaczęło się zakuwanie. Matematyka, fizyka, przedmioty techniczne – budowa samolotu, aerodynamika, mechanika lotu. Do tego dochodziły przedmioty humanistyczne, języki obce, sport. A przecież podchorąży nie może skupić się wyłącznie na nauce. Ma też inne obowiązki, często prozaiczne. Bywało, że popołudniami chodziliśmy grabić liście czy odśnieżać. Rano trzeba było wyjść na zaprawę, nadal też ćwiczyliśmy musztrę. No i należy pamiętać, że byliśmy młodymi ludźmi. W weekend chcieliśmy wyjść z koszar, rozerwać się, wielu z nas miało dziewczyny. Chcieliśmy pożyć... Kiedy człowiek zostaje wrzucony w taki kołowrót, bezwzględnie musi poustawiać sobie priorytety. Wiedzieć, gdzie trzeba przycisnąć, a gdzie odrobinę odpuścić, bo inaczej nie da rady, przepadnie. A odsiew na uczelni był ogromny. Już po pierwszej sesji liczba kolegów w mojej grupie stopniała z 28 do 20. Potem było jeszcze trudniej. Od trzeciego roku każdy z nas równolegle studiował na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej. Chodziło o to, by zdobyć tytuł magistra, który jest niezbędny przy późniejszych awansach. Nauki było więc mnóstwo, a z tyłu głowy cały czas tliła się myśl – jeśli powinie ci się noga, to po tobie. Nieważne, czy to trzeci rok, czy czwarty...

Nie wierzę, że wszystko w Dęblinie wyglądało tak poważnie. Uczelnie wyższe to zwykle również kopalnie anegdot, które pamięta się przez całe życie.

To prawda, ale wiele z nich nie nadaje się do druku...


A te, które się nadają?

No dobrze, opowiem dwie. Na pierwszym roku uczyliśmy się alfabetu Morse’a. Naszym wykładowcą był mjr Lis, a same zajęcia rozpoczynały się o siódmej rano. O tej porze naprawdę trudno o skupienie. Pewnego dnia pan major jak zwykle wyrwał do odpowiedzi jednego z kolegów i pyta: „Jaką literkę przed chwilą wystukałem. No proszę... Może pan skojarzyć z moim nazwiskiem”. „Lima?”, „Źle!!! Foxtrot przecież!”.

Druga historia dotyczy jednego z przedmiotów humanistycznych. Mieliśmy wykładowcę, który podczas zajęć zwykł dopytywać, czy na sali są dziewczyny. Dwa lata przed nami na uczelni pojawiły się pierwsze koleżanki, ale były w zdecydowanej mniejszości. W naszej grupie nie było ich wcale. No więc wpadliśmy na wykład, rozsiedliśmy się, a po pewnym czasie jeden z kolegów zaczął drzemać. Inny postanowił z niego zażartować i kiedy padło sakramentalne pytanie: „A dziewczyny u was są?”, szturchnął go i mówi: „E, wstawaj, szybko, gość czegoś od ciebie chce”. Wszyscy byliśmy po unitarce, podczas której wpoili nam, że w takich przypadkach zawsze należy przedstawić się z imienia i nazwiska. Kolega więc zerwał się, wyprężył i krzyknął: „Szeregowy taki a taki melduje się!!!”.

Bywało u nas wesoło...

A pamięta Pan, kiedy wreszcie po raz pierwszy zasiadł za sterami?

To było wiosną 2002 roku, gdy trafiliśmy na praktyki do Radomia. Na uczelnię przyjechał po nas ppłk Jerzy Piłat, ówczesny dowódca eskadry w 2 Ośrodku Szkolenia Lotniczego, i z miejsca nas do siebie przekonał. Byliśmy świeżo po szkoleniu unitarnym, mieliśmy za sobą ciężki semestr, a tu nagle pojawia się facet, który traktuje nas nie jak podchorążych, lecz jak kolegów pilotów. Młodych, nieopierzonych, ale jednak pilotów. Pamiętam taką scenę: pierwsza zbiórka, pułkownik kończy mówić, pada komenda „rozejść się”. A wtedy ja zadaję – dziś już to wiem – najgłupsze z pytań: „Panie pułkowniku, ale to znaczy, że... możemy teraz pojechać do domu?!”. Odpowiedź była szybka: „Panie Gradziński, jeśli pan koniecznie chce, to mogę panu załatwić jakąś pracę przy grabieniu liści. Ale co do zasady sobota i niedziela są dniami wolnymi. Do widzenia”. Dla nas to było trudne do wyobrażenia, bo na uczelni zdobycie weekendowej przepustki zawsze wiązało się ze stresem. Jeśli w jakikolwiek sposób podpadłeś, mogłeś o niej zapomnieć. Czasem wystarczył źle poskładany koc. Zdarzało się, że przepustki były cofane całej grupie, bo ten czy tamten kolega coś wywinął... A tu „do widzenia, macie wolne”. Poza tym było jeszcze coś – na uczelni mieliśmy kontakt z ludźmi o olbrzymim doświadczeniu – pilotami, technikami, ale widzieliśmy ich za biurkiem, pulpitem na sali wykładowej. Tymczasem w Radomiu zostaliśmy wrzuceni w sam środek prawdziwej lotniczej eskadry. Mogliśmy obserwować, jak działa, czym żyje. Co więcej, sami w pewnym sensie staliśmy się jej częścią. Bardzo szybko jednak zaczęły się schody.

Dlaczego?

Pierwsze loty zaliczyliśmy jeszcze w liceum. Siadaliśmy za sterami szybowców, samolotów sportowych. Jednak lot Cessną 150 po okręgu, a pilotowanie Orlika to zupełnie inna bajka. Każdego dnia startowaliśmy po dwa, trzy razy. W powietrzu spędzaliśmy od 40 minut do godziny. Stosunkowo szybko też zaczęliśmy wykonywać skomplikowane manewry – takie jak pętle czy beczki. Każdy z nas miał swojego instruktora, który pomagał, a jednocześnie skrupulatnie śledził, czy robimy dostatecznie duże i szybkie postępy. Bo przecież praktyki to też czas selekcji – nawet poważniejszej niż ta w murach uczelni. Tutaj dopiero czarno na białym wychodzi, kto się nadaje do tej roboty, a kto jednak nie bardzo. Po jednym takim dniu żołądek podchodził do gardła, byliśmy wyczerpani.

Jak rozumiem, wtedy myśli się tylko, by dowlec się na kwaterę, rzucić się na łóżko i zasnąć.

No nie, trzeba się przecież jeszcze przygotować na kolejny dzień praktyk. Pamiętam, że po pierwszych lotach generalnie byłem z siebie raczej niezadowolony. Miałem wrażenie, że niewiele idzie po mojej myśli. Pewnego dnia, a byłem już po dwóch lotach, podszedłem do instruktora i powiedziałem, że do trzeciego już nie podejdę, bo jestem po prostu zbyt zmęczony. Ale instruktor szybko mnie z tego wyleczył. „Słuchaj – powiedział. – Jeśli teraz zrezygnujesz, to musisz wiedzieć, że potem będzie ci już tylko trudniej”. Wtedy właśnie zostałem skutecznie wyleczony z wszelkich tego rodzaju wątpliwości. Zrozumiałem, że w tej profesji nie możesz się po prostu poddać albo zrezygnować tylko dlatego, że musisz wyjść ze strefy własnego komfortu. No chyba że w ogóle nie chcesz latać.

Dla Pana dodatkową motywacją była chyba perspektywa latania F-16?

Na pewno. Dla wielu zakup nowoczesnych myśliwców był najbardziej widocznym znakiem naszej przynależności do NATO. Umowa na dostawę F-16 została podpisana, gdy byłem na trzecim roku. Rok później na uczelni rozpoczęła się selekcja kandydatów na pilotów nowych myśliwców. Zgłosiłem się, tym bardziej że poszła cała moja grupa, która wówczas liczyła już tylko 15 osób. Nie bardzo wierzyłem, że przejdę kwalifikacje, ale udało się. Znalazłem się w ledwie siedmioosobowym gronie. To dało mi też komfort dotyczący przydziału po zakończeniu studiów. W moich czasach odbywało się to tak, że absolwenci mieli przed sobą kilkadziesiąt kartek z nazwami jednostek. Prymus wybierał pierwszy, po nim kolejne osoby. Kryterium stanowiły wyniki w nauce. Mnie to ominęło. Wiedziałem, że trafię do Powidza, gdzie stacjonowała 6 Eskadra – która dopiero przenosiła się do Poznania – albo Łasku. W pierwszej bazie czekały cztery miejsca, w drugiej – trzy. Postawiłem na Powidz, potem było szkolenie w USA i Poznań, gdzie służę do dziś. W tym roku minie 20 lat, odkąd rozpocząłem służbę...

…i 20 lat od ukończenia uczelni, która w tym roku świętuje setną rocznicę powstania. Ma Pan poczucie, że poniekąd stał się częścią historii przez duże H?

Nie używałbym chyba tak wielkich słów. Tym bardziej że podczas studiów zawsze byłem raczej w środku stawki – radziłem sobie nieźle, ale nie zaliczałem się do prymusów. Do dziś mam za to wielki sentyment do szkoły i ludzi, których tam spotkałem. Pamiętam, jak dużo się od nich nauczyłem i jak bardzo mi w wielu sytuacjach pomogli. Dlatego zawsze chętnie tam wracam, a jeśli tylko mogę, staram się wspierać instruktorów podczas różnego typu kursów. Dęblin na zawsze już pozostanie moim miejscem. Spędziłem tam w końcu dziewięć świetnych lat.

 

Rozmawiał: Łukasz Zalesiński

autor zdjęć: Łukasz Kędziora

dodaj komentarz

komentarze


Grecka walka z sabotażem
Jesteśmy dziećmi wolności
Palantir pomoże analizować wojskowe dane
Ku wiecznej pamięci
Rząd powołał pełnomocnika ds. SAFE
OPW budują świadomość obronną
Awanse w dniu narodowego święta
Gdy ucichnie artyleria
Redakcja „Polski Zbrojnej” w szkole przetrwania
Niepokonani koszykarze Czarnej Dywizji
Im ciemniej, tym lepiej
Dzień wart stu lat
Pancerniacy na „Lamparcie ‘25”
Aleksander Władysław Sosnkowski i jego niewiarygodne przypadki
Mity i manipulacje
MON chce nowych uprawnień dla marynarki
Rekordowe wyniki na torze łyżwiarskim
Dolny Śląsk z własną grupą zbrojeniową
Polski „Wiking” dla Danii
Abolicja dla ochotników
Prof. Ilnicki – lekarz żołnierskich dusz
Marynarze podjęli wyzwanie
Zełenski po raz trzeci w Białym Domu
Nieznana strona Grobu Nieznanego Żołnierza w Warszawie
Lojalny skrzydłowy bez pilota
Komisja Obrony za Bezpiecznym Bałtykiem
Były szef MON-u bez poświadczenia bezpieczeństwa
Sportowcy na poligonie
System identyfikacji i zwalczania dronów już w Polsce
Szef MON-u z wizytą we Włoszech
Izrael odzyskał ostatnich żywych zakładników
Czy to już wojna?
MSPO 2025 – serwis specjalny „Polski Zbrojnej”
Święto wolnej Rzeczypospolitej
Zasiać strach w szeregach wroga
Brytyjczycy na wschodniej straży
Sukces Polaka w biegu z marines
Szwedzkie myśliwce dla Ukrainy
Spadochroniarze do zadań… pod wodą
Renault FT-17 – pierwszy czołg odrodzonej Polski
Nowe zasady dla kobiet w armii
Straż pożarna z mocniejszym wsparciem armii
Pięściarska uczta w Suwałkach
„Road Runner” w Libanie
Pierwsze Rosomaki w Załuskach
Formoza – 50 lat morskich komandosów
Rusza program „wGotowości”
Kaman – domknięcie historii
Standardy NATO w Siedlcach
Mundurowi z benefitami
Awanse generalskie na Święto Niepodległości
Starcie pancerniaków
Pomorscy terytorialsi w Bośni i Hercegowinie
F-35 z Norwegii znowu w Polsce
Arteterapia dla weteranów
GROM w obiektywie. Zobaczcie sami!
Kraków – centrum wojskowej medycyny
Wojskowe przepisy – pytania i odpowiedzi
Kosmiczna wystawa
Wellington „Zosia” znad Bremy
Wojska amerykańskie w Polsce pozostają

Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO