Minął wiek, a „orlęta” wciąż są wyjątkowe. – Kiedy zestawiliśmy fotografie dawnych i współczesnych podchorążych, zobaczyliśmy coś niezwykłego. Mimo że minęło sto lat, sposób bycia, postawa, spojrzenie – one się niemal nie zmieniły. To są młodzi ludzie, którzy noszą się z dumą, z lotniczym wdziękiem. Widać w nich tę pewność siebie, którą mieli ich poprzednicy z lat 20. XX wieku – opowiada prof. Marcin Kruszewski, historyk z Akademii Lotniczej w Dęblinie w stulecie powstania uczelni.
Wszystko, co najważniejsze, zaczyna się w Dęblinie – mawiają w Szkole Orląt. Ale jak to się naprawdę zaczęło?
Prof. Marcin Kruszewski: Otóż... wcale nie w Dęblinie. Początek historii tej legendarnej uczelni lotniczej sięga 5 listopada 1925 roku – wtedy w Grudziądzu powstała Oficerska Szkoła Lotnictwa. Wcześniej, już od 1921 roku, działała tam szkoła pilotów wykorzystująca infrastrukturę pozostawioną przez Cesarstwo Niemieckie. Jednak od samego początku było jasne, że Grudziądz to tylko przystanek. Celem był Dęblin.
Dlaczego właśnie to niewyróżniające się miasteczko?
Po pierwszej wojnie światowej większość decydentów nie myślała, że lotnictwo stanie się jedną z kluczowych formacji sił zbrojnych. Polska, odbudowująca swoje struktury państwowe i wojskowe, potrzebowała miejsca, gdzie będzie można szkolić pilotów na poziomie dorównującym zachodnim armiom. Już w 1919 roku do Dęblina przybyła komisja rządowa, by obejrzeć tutejsze pole wzlotów – zbudowane przez Rosjan jeszcze przed Wielką Wojną.
W 1920 roku umieszczono w Dęblinie Francuską Szkołę Pilotów, co zapoczątkowało intensywne prace: naprawiano infrastrukturę, budowano hangary. Warunki były idealne – płaski teren, dobre warunki pogodowe, a do tego naturalne punkty odniesienia: rzeki Wisła i Wieprz. Dęblin miał wszystko, czego potrzeba lotnikom.
W 1927 roku, po dwóch latach działalności w Grudziądzu, Oficerska Szkoła Lotnictwa przeniosła się do Dęblina. Od tego momentu to właśnie tu, nieprzerwanie, kształceni są wojskowi piloci. Tak narodziła się legenda miejsca, które dziś nazywamy Szkołą Orląt.
Kim byli ludzie, którzy rozpoczynali naukę na nowej uczelni?
Dziś Dęblin kojarzymy przede wszystkim z pilotami, ale na początku nie było to takie oczywiste. Uczelnia zaczęła od kształcenia obserwatorów – specjalistów odpowiedzialnych za nawigację i rozpoznanie. Dopiero w 1934 roku ruszył pierwszy kurs pilotażu – wzięło w nim udział 40 kadetów. Skala? W 1939 roku w gronie absolwentów było 615 nawigatorów i 344 pilotów. Elitarna grupa, nie tylko ze względu na liczby. W tamtych czasach lotnictwo przyciągało ludzi nietuzinkowych, odznaczających się odwagą, a nawet pewną brawurą. To wciąż były jeszcze pierwsze lata rozwoju lotnictwa, latanie i pilotaż były wówczas niebezpieczne, często wręcz śmiertelnie niebezpieczne. Do wybuchu drugiej wojny światowej w Dęblinie w trakcie szkolenia zginęły 52 osoby.
Do Dęblina szli najodważniejsi?
Odważni i oddani ojczyźnie, ale dębliniaków charakteryzowała też pewna nonszalancja, specyficzny sznyt. Uwielbiali na przykład rywalizować w trakcie szkolenia w tym, kto najpóźniej otworzy spadochron. A pamiętajmy, że skoki spadochronowe wyglądały wtedy inaczej, sprzęt był nieporównywalny ze współczesnym. Legendarne są też anegdoty o pilotach przelatujących pod mostem. Ale takich smaczków było więcej. Bohaterem licznych opowieści był na przykład Stanisław Skalski. Zasłynął tym, że w trakcie turnieju tenisowego zmierzył się z niejakim porucznikiem Osuchowskim. Porucznik grał słabo, a do tego ponosiły go emocje. Był to jednak oficer wyższy stopniem, więc Skalski powinien ugryźć się w język. Mimo to pozwolił sobie na komentarz: może jest pan dobry w łóżku, ale o tenisie nie ma pan zielonego pojęcia. Za obrazę oficera wylądował na dwa tygodnie w areszcie. Honor był tu zawsze ważny.
Jakie jeszcze nietuzinkowe postaci są związane z Dęblinem?
Wyjątkowi byli tu nie tylko kadeci, ale i instruktorzy. Legendę uczelni zbudował w dużej mierze Janusz Meissner, który od 1930 roku służył w Dęblinie jako instruktor-pilot. To od tytułu jego książki „Szkoła orląt” wzięło się określenie, które przylgnęło do Lotniczej Akademii Wojskowej. Ale Meissner był nie tylko powieściopisarzem, w 1932 roku wydał podręcznik „Nauka pilotażu”. Dziś, kiedy sięgamy po tę książkę, nie wydaje się odkrywcza, lecz wtedy to było dzieło przełomowe. Meissner stawiał na holistyczne kształcenie pilotów, miało się zaczynać od gruntownej znajomości wyposażenia kabiny. Pilot miał nie tylko umieć latać, lecz także być ekspertem od sprzętu, jakiego używa i przygotowanym na radzenie sobie samodzielnie w bardzo różnych sytuacjach. To zaprocentowało po 1939 roku, kiedy okazało się, że nasi piloci mają kompleksową wiedzę, nie ograniczają się do wąskiej specjalizacji.
Rok 1939 to był moment, kiedy rzeczywistość powiedziała „sprawdzam”. Jak po wybuchu wojny odnaleźli się absolwenci Szkoły Orląt?
Witold Urbanowicz, późniejszy dowódca Dywizjonu 303, wspominał, że na jego promocji w 1932 roku kapelan mówił: „Jesteście wybrańcami losu; kiedy zajdzie potrzeba, będziecie bronić nie tylko własnego kraju, ale i wolności innych. Niejeden z was pozostanie legendą dla przyszłych pokoleń”. Te słowa okazały się prorocze. We wrześniu 1939 roku aż 16 pilotów ze Szkoły Orląt znalazło się na liście zwycięzców walk powietrznych. Mimo porażki w kampanii wrześniowej wielu z nich kontynuowało walkę na Zachodzie. 220 osób związanych z Dęblinem zginęło podczas II wojny światowej.
Ilu pilotów ze Szkoły Orląt walczyło za granicą?
W bitwie o Anglię walczyły 103 osoby wywodzące się z Dęblina. W latach 1939–1945 przynajmniej 29 osób uzyskało status asa myśliwskiego, czyli miało minimum pięć zestrzeleń. A potem była słynna bitwa o Anglię, w której wzięły udział 103 osoby związane z akademią. Zanim jednak zostali bohaterami Wielkiej Brytanii, przyjęto ich tam – mówiąc oględnie – mało sympatycznie. Proszę sobie wyobrazić ówczesne imperium brytyjskie, o którym mówiono, że słońce nigdy nad nim nie zachodzi. To była kolonialna potęga, a Polska… Małe państwo, które skapitulowało po czterech tygodniach walk. Polscy piloci byli postrzegani jako przegrani, w dodatku nie znali angielskiego. Gdyby nie to, że naprawdę nie miał już kto latać, nie wiadomo, czy w ogóle dopuszczono by ich do samolotów. Ale byli zdeterminowani, zaczęli się szkolić, uczyć języka. Szybko zrobiło się o nich głośno. Brytyjscy żołnierze zaczęli sobie naszywać na mundurach plakietkę z napisem „Poland”.
To był dowód uznania?
Można tak powiedzieć… Tylko niekoniecznie ze strony samych żołnierzy, a Brytyjek. Kiedy sukcesy polskich asów lotnictwa zaczęły być opisywane w gazetach, dziewczyny dużo chętniej dawały się zagadnąć żołnierzowi z taką naszywką. Zaczęli to wykorzystywać lotnicy innych narodowości. I nawet jeśli po polsku potrafili powiedzieć tylko kilka słów, magia działała. To oczywiście lekka i zabawna anegdota, ale pokazuje, jaki był społeczny odbiór bohaterstwa i odwagi Polaków.
A jak wyglądały dzieje Dęblina po zakończeniu II wojny światowej?
Tak jak całej Polski – były skomplikowane i często tragiczne. Uczelnia została reaktywowana zaraz po wojnie, a jednym z jej najważniejszych, choć długo zapomnianych komendantów był pułkownik, a dziś już pośmiertnie generał, Szczepan Ścibior. Ścibior wrócił do Polski z Zachodu, gdzie walczył podczas wojny. Miał rodzinę, dwie córki i chciał po prostu odbudowywać polskie lotnictwo – niezależnie od tego, kto sprawował władzę. W 1947 roku objął funkcję komendanta uczelni. Początkowo oceniano go dobrze, ale już w 1950 roku rozpoczęła się jego inwigilacja, a w sierpniu 1951 został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa. Oskarżono go o próbę obalenia władzy ludowej – był postrzegany jako tzw. Anglik, przedstawiciel przedwojennej Polski. Tak ujmowała to propaganda komunistyczna. Po brutalnym śledztwie i pokazowym procesie został zamordowany w więzieniu 7 sierpnia 1952 roku. Dopiero w 2018 roku odnaleziono jego szczątki, a w 2019 odbył się jego uroczysty pogrzeb na terenie dzisiejszej Lotniczej Akademii Wojskowej w Dęblinie. Studenci codziennie mijają jego grób. Szkoła Orląt to nie tylko miejsce nauki, lecz także przestrzeń pamięci – o takich postaciach jak Ścibior, ale też o tych wszystkich, którzy walczyli, ginęli i którzy zasłużyli na pamięć nie mniej niż ikoniczny dla tej uczelni generał Mirosław Hermaszewski, choć oczywiście format i znaczenie tych postaci są różne ze względu na skomplikowany politycznie życiorys generała Hermaszewskiego.
Pilota z Dęblina, o którym usłyszał cały świat.
Po tym jak 28 czerwca 1978 roku odbył ośmiodniowy lot w Kosmos na pokładzie statku Sojuz 30 jako pierwszy i jedyny Polak w Kosmosie stał się symbolem sukcesu polskiego lotnictwa i jednym z najbardziej znanych absolwentów Szkoły Orląt, a wreszcie jej komendantem. Jego biografia, podobnie jak cała historia PRL-u, nie jest jednak czarno-biała. W 1962 roku Hermaszewski został zarejestrowany przez wojskowy kontrwywiad pod pseudonimem „Długi”. Współpraca trwała dwa lata, a zachowane dokumenty sugerują, że głównie ograniczała się do charakterystyki kolegów. Trzeba jednak bardzo ostrożnie podchodzić do akt aparatu bezpieczeństwa. Dokumentacja ta wymaga ponadto zawsze głębokiej analizy, znajomości przeróżnych kontekstów, aby nie budować na tej podstawie świata biało-czarnego.
Czy było oczywiste, że polski kosmonauta będzie się wywodził z Dęblina?
Tak, szukano najlepszych wśród najlepszych. Na początku wytypowano około 400 pilotów. Sprawdzano wszystko: zdrowie, odporność psychiczną, ale też… wygląd i umiejętność wysławiania się. Propaganda chciała mieć kosmonautę idealnego. Z 400 zostało 71, potem 26, 17 – aż w końcu do Moskwy pojechała czwórka, z której została dwójka: Hermaszewski i Zenon Jankowski jako jego zmiennik. Nie ukrywajmy, że liczyło się też pochodzenie społeczne, a Hermaszewski był przykładem niebywałego awansu społecznego. Jeszcze kiedy brał udział w rekrutacji do Szkoły Orląt, na sprawdzianie z biegu pojawił się boso. Nie było go stać na buty. Pobiegł te 1500 m po żużlu, boso, ale był pierwszy w tej konkurencji. To pokazuje, że czasy się zmieniały, ale do Dęblina wciąż szli ludzie nietuzinkowi. Co nie znaczy, że nieskazitelni, bo Hermaszewski uwikłał się w politykę, zrobiono z niego później jedną z twarzy stanu wojennego. A czasy się zmieniały i bohaterowie z komunistycznych plakatów już nie porywali tłumów. W 1984 roku Hermaszewski wrócił do Dęblina, trzy lata później został komendantem uczelni i zajmował to stanowisko do 1990 roku.
Jak odnalazł się w nowej rzeczywistości, w którą uczelnia wkroczyła po 1989 roku?
Jest legendą. Ikoną. Dowodem, że nawet z prowincjonalnego lotniska można polecieć na orbitę. Niezależnie od złożoności całej historii, w Dęblinie generał Hermaszewski zawsze był i pozostanie postacią wyjątkową. Do końca życia odwiedzał uczelnię, spotykał się ze studentami, imponując im swoją skromnością i otwartością. Miałem okazję poznać go osobiście – był niebywale uprzejmy, pełen pokory, wręcz nieśmiały.
Ostatnie 35 lat to czas niebywałych zmian w wojsku, przejścia od struktur Układu Warszawskiego do NATO. Jak zmieniała się w tym czasie akademia w Dęblinie?
Dziś uczelnia funkcjonuje w zupełnie innym kontekście – geopolitycznym, technologicznym, cywilizacyjnym. Po 1989 roku rozpoczął się proces głębokiej transformacji, którego jednym z najważniejszych momentów było przystąpienie Polski do NATO. To zmieniło wszystko: procedury, doktryny, język szkolenia, poziom wymagań. Lotnicza Akademia Wojskowa – bo tak od 2018 roku nazywa się dawna Szkoła Orląt – stała się częścią sojuszniczego systemu bezpieczeństwa. Kształci pilotów, którzy muszą być gotowi do działania w zintegrowanych strukturach, według wspólnych standardów, na najwyższym światowym poziomie.
I rzeczywiście – ten poziom dziś tu jest. Mamy nowoczesny sprzęt: symulatory, samoloty, śmigłowce. Współpraca ze Stanami Zjednoczonymi, wymiany międzynarodowe w ramach NATO, udział kadetów z zagranicy – to wszystko buduje nie tylko kompetencje techniczne, lecz także i pewność siebie. Ci młodzi ludzie nie mają kompleksów. Czują się równorzędnymi partnerami swoich sojuszników. A ja zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że w niektórych obszarach ich przewyższają.
Czy jest coś co łączy współczesne orlęta z tymi sprzed stu lat?
To bardzo trafne pytanie. Zresztą nie tylko pani je sobie zadaje – mnie również od dawna to nurtowało. W 2020 roku, wspólnie z dwiema koleżankami: Anną Borysewicz i Martą Serafin, wydaliśmy książkę „Szkoła Orląt. Spełnione marzenia”. To publikacja, która łączy opowieść narracyjną z albumem – zestawieniem fotografii dawnych i współczesnych podchorążych. I muszę powiedzieć jedno: te zdjęcia pokazują coś niezwykłego. Mimo że minęło sto lat, sposób bycia, postawa, spojrzenie – one się niemal nie zmieniły. To są młodzi ludzie, którzy noszą się z dumą, z lotniczym wdziękiem. Widać w nich tę pewność siebie, którą mieli ich poprzednicy z lat 20. XX wieku. Styl ubioru, sylwetka, gesty – to niemal gotowe „instagramowe postacie”. Ale to nie jest tylko kwestia wyglądu. To kwestia tożsamości. To gotowość do brania odpowiedzialności za innych, za kraj, do podejmowania decyzji, do bycia liderem. I to się nie zmieniło. Tak samo jak przed wojną, dziś też nie każdy daje sobie radę w tej szkole. To jest miejsce dla ludzi wyjątkowych – pracowitych, odważnych, z charakterem, z zasadami. Ponadto – honorowych, co chcę podkreślić.
autor zdjęć: LAW, Marian Jędrych

komentarze