moja polska zbrojna
Od 25 maja 2018 r. obowiązuje w Polsce Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, zwane także RODO).

W związku z powyższym przygotowaliśmy dla Państwa informacje dotyczące przetwarzania przez Wojskowy Instytut Wydawniczy Państwa danych osobowych. Prosimy o zapoznanie się z nimi: Polityka przetwarzania danych.

Prosimy o zaakceptowanie warunków przetwarzania danych osobowych przez Wojskowych Instytut Wydawniczy – Akceptuję

„Turyści Sikorskiego”

Witold Urbanowicz, jeden z asów Dywizjonu 303, napisał po dotarciu do Anglii w styczniu 1940 roku, że on i tysiące jego towarzyszy broni po klęsce wrześniowej wędrowało „niczym liście niesione przez wiatr albo szczątki wraku unoszone przez fale. Wiedzieliśmy tylko tyle, że za wszelką cenę musimy przedostać się na jedyny istniejący front”. W jaki sposób uciekinierzy z Polski docierali do tworzonej na Zachodzie armii gen. Sikorskiego? Jak zwykle Polakom pomagał spryt i determinacja. Można powiedzieć, że historie „turystów Sikorskiego” są tak pasjonujące, jak opowieści spod znaku płaszcza i szpady, a ich liczba jest ogromna.

Po przegranej wojnie obronnej w Polsce w 1939 roku rozpoczęła się kolejna batalia niemająca sobie równych w żadnym innym kraju podbitym przez Niemców. Na wieść o utworzeniu rządu i armii polskiej we Francji przez generała Władysława Sikorskiego tysiące Polaków z okupowanej przez Niemców i Sowietów Polski, a także z obozów internowania w Rumunii i na Węgrzech próbowało wszelkimi sposobami dotrzeć pod sztandary generała Sikorskiego. Goebbelsowska propaganda okrzyknęła ich mianem „turystów Sikorskiego”. Miała to być kpina, lecz podobnie jak w przypadku tobruckich „szczurów pustyni” stała się zaszczytem. Niemcy mimo zaangażowania olbrzymich sił i środków w wyłapywanie „turystów”, łącznie z wielką akcją dyplomatyczną w państwach sojuszniczych i neutralnych, przegrali wyścig z polskim sprytem i determinacją.

Sojusznicy Polski – Anglia i Francja – we wrześniu 1939 roku kompletnie ją zawiedli, ale kiedy sami zaczęli się przygotowywać do obrony przed niemieckim atakiem, postanowili wesprzeć generała Sikorskiego w wyciąganiu jego rodaków z obozów internowania. Francuskie i angielskie rządy poleciły swoim ambasadorom w Bukareszcie dopomóc w potajemnej ewakuacji polskiego wojska, zwłaszcza personelu lotniczego. Początkowo nie było to trudne, gdyż Rumuni niezbyt gorliwie pilnowali internowanych żołnierzy, zwłaszcza jeśli zostali przekupieni. Lecz Berlin coraz mocniej naciskał Bukareszt, by lepiej pilnować Polaków, przypominając władzom rumuńskim ich zobowiązania wynikające ze świeżo ogłoszonej neutralności. Niemcy nie tylko zaczęli grozić w coraz mniej zawoalowany sposób inwazją, lecz wysyłali także do Rumunii agentów gestapo, by na miejscu zabrali się za „polski problem”.

 

Turnus pierwszy – do Francji

Polski rząd na uchodźctwie widząc, że drogi ucieczki dla polskich żołnierzy mogą zostać odcięte, zintensyfikował działania. Zorganizowano całą sieć przerzutową, zwłaszcza dla lotników i innych specjalistów wojskowych. Między innymi w suterenie budynku mieszczącego biura polskiego attaché wojskowego w Bukareszcie dzień i noc pracownicy polskiej ambasady podrabiali paszporty i wizy dla żołnierzy, wymyślając im fałszywe nazwiska i profesje (prawdziwe nazwiska właścicieli tych dokumentów przesyłano zaszyfrowane do Paryża). Do obozów internowania wyruszyli specjalni kurierzy, w tym kilka młodych kobiet, którzy dostarczali osadzonym pieniądze, cywilne ubrania, podrobione dokumenty i adresy kontaktowe. Przekupywali też członków obozowych załóg, by „patrzyli w inną stronę” w czasie ucieczek.

Cytowany wyżej Witold Urbanowicz wspomina, że gdy z grupą swych dęblińskich podchorążych dotarł do Bukaresztu, dostali od polskich urzędników pieniądze oraz adresy bezpiecznych hoteli i ośrodka ewakuacyjnego. Jednocześnie ostrzeżono ich, że miasto roi się od agentów gestapo, którzy tropią polskich żołnierzy, zwłaszcza pilotów. Z tego powodu poradzono im, by pozbyli się wszystkich przedmiotów związanych z wojskiem. Nie wszyscy posłuchali tej rady, pozostawiając przy sobie różne pamiątki, a jeden pilot za nic nie chciał rozstać się z drewnianym śmigłem swego samolotu. Taszczył go z Polski do Rumunii, a następnie przez Francję przewiózł je do Anglii! (Śmigło to dziś jest eksponatem w Instytucie Polskim i Muzeum im. gen. Sikorskiego). W ośrodku ewakuacyjnym ustawiono chorążych w długiej kolejce do zdjęcia potrzebnego do dokumentów. Chętnych było tak wielu, że fotograf nie wysuwał głowy spod czarnej płachty aparatu przez cały dzień. Natomiast młode pracownice biura wykazywały się wielką pomysłowością i poczuciem humoru w wymyślaniu żołnierzom różnych profesji. I tak, uganiający się za spódniczkami Jan Zumbach wyjechał do Francji jako… seminarzysta duchowny, a nieustępujący mu w tym „sporcie” Urbanowicz – zakonnik. Obaj wyjechali na południe Rumunii, nad Morze Czarne, gdzie w jednym z portów zaokrętowano ich na stary grecki frachtowiec „St. Nicholas” („Święty Mikołaj”). Załoga statku miała duże doświadczenie w przemycie ludzi, gdyż wcześniej przewoziła Żydów do Palestyny. W ten sposób dwaj przyszli asi myśliwscy bez większych trudności, choć w wielkim ścisku (statek pomieścił około 750 podobnych im desperatów), dotarli do francuskich wybrzeży.

Przez zielone granice

Opisywanie jednak tylko zorganizowanych przez polski rząd czy brytyjskie i francuskie ambasady akcji przerzutu internowanych w Rumunii lub na Węgrzech żołnierzy nie wyczerpuje tematu. Tysiące młodych Polaków starało się pokonać pięć kordonów granicznych do Francji na własną rękę, narażając się na śmierć lub zesłanie do obozów. Decyzja o wyruszeniu za zieloną granicę nie była łatwa nie tylko ze względu na zagrożenia ze strony okupantów. Trzeba się było liczyć często z utratą zarobku dla rodziny i perspektywą rozłąki na wiele lat. A jednak mimo wszelkich trudności, wielu wpadek i trafiania w ręce gestapo czy NKWD, na granicach wciąż pojawiali się nowi ochotnicy zmierzający do armii generała Sikorskiego. Pierwszy najpopularniejszy szlak do Francji prowadził z Polski przez Węgry, Jugosławię i Włochy. Niektórym udawało się omijać Włochy i drogą morską z Jugosławii płynęli prosto do Marsylii. Drugi masowo uczęszczany szlak prowadził przez Rumunię. Miał on różne „rozgałęzienia”, na przykład: Bułgaria – Turcja – Syria. Byli i tacy desperaci, którzy przedzierali się przez Niemcy – uciekali z obozów jenieckich do Szwajcarii, a stamtąd do Francji, Hiszpanii czy Portugalii. Były wyprawy przez Bałtyk do Szwecji, podejmowane z Polski, Litwy, a nawet Finlandii. Niektórzy dosłownie płynęli dookoła świata, byle tylko otrzymać stary francuski karabin i wrócić do walki.

Historie „turystów Sikorskiego” są tak pasjonujące, jak opowieści spod znaku płaszcza i szpady, a ich liczba jest ogromna. Warto przywołać tutaj dla przykładu chociaż kilka takich relacji.

Podporucznik Zbigniew Pałucki wraz z kilkoma kolegami w czasie próby przejścia polskiej granicy wpadł w ręce słowackich żandarmów. Sytuacja wydawała się beznadziejna, gdyż Słowacy, sojusznicy Hitlera, wydawali Polaków Niemcom bez wahania. A jednak w tym przypadku miało być inaczej. Jak wspomina Pałucki: „Po jakimś czasie porucznik żandarmerii kazał nam się ubrać i wyprowadził z aresztu. Widzimy, że idziemy w kierunku granicy. Nad granicą nagle zasalutował i powiedział: «Jestem Czechosłowak! Wiem, że idziecie do polskiej armady we Francji. Pozdrówcie czeskie legiony… My Hitlera też urządzimy! Iść macie tak i tak. Za lasem zobaczycie światła Koszyc. Strażnicy węgierscy są tu i tu, unikajcie ich»”. Polacy posłuchali czechosłowackiego patrioty i dotarli do Budapesztu, a stamtąd do Modeny i polskiego obozu wojskowego w Coëtquidan.

Sierżant, który swą relację podpisał inicjałami S.B., został schwytany przez węgierską żandarmerię i z kilkoma Polakami odstawiony na graniczną strażnicę. „Tam – wspomina S.B. – czekamy do zmroku. Nie chcieli nas bowiem oddać oficjalnie bolszewikom. Odprowadził nas ze strażnicy kapral. Zaczął z furią do nas mówić i popychać. Oparłem się trochę. Trzasnął mnie w ucho. Przestałem słyszeć. Kapral ten tłumaczył się za chwilę, że obok stał oficer i on musiał to zrobić, bo u nich taki zwyczaj”. Polacy uprosili kaprala, by nie odprowadzał ich do samej granicy. Zgodził się i odprowadził ich na pół kilometra od kordonu z Sowietami i zostawił. Uciekinierzy oczywiście ponowili próbę ucieczki, ale znowu wpadli w ręce innego patrolu węgierskich pograniczników: „Jakiś oficer – pisze dalej S.B. – nam sobaczył. Potem nas zawieźli do Sianek, gdzie była granica sowiecko-niemiecka. Powiedzieli nam, żebyśmy szli dokąd chcemy, byle wyjść z Węgier. Stanęliśmy na rozdrożu. Nie poszliśmy ani tu, ani tu. Zawróciliśmy. Tym razem próba się udała”.

Zupełnie nieoczekiwany obrót miały przygody starszego sierżanta Józefa Kowalika. Zamknięty był w węgierskim obozie dla internowanych. Zdołał jednak z kilkoma kolegami uciec i w przebraniu wsiąść do pociągu w kierunku Budapesztu. W wagonie jednak, jak relacjonuje Kowalik: „Naprzeciw mnie o jakieś pięć ławek usadowiła się kobieta w średnim wieku, której, mógłbym przysiąc, że na oczy nigdy nie widziałem. Jak się później okazało, wsiadła ona na tej samej, co i my, stacji i znała mnie wybornie z widzenia (widocznie z knajpy)”. W tym wypadku sierżanta Kowalika zgubiło to, że na przepustkach, a częściej „samowolkach” z obozu, lubił przesiadywać w węgierskich knajpach lub domach publicznych. Kobieta wydała go i jego kolegów żandarmom. Jednak po pewnym czasie z tego samego powodu znalazł wybawienie. Któregoś dnia aresztantom kazano ustawić się na placu w szeregu. „Hauptman – wspomina Kowalik – wyszedł i mówi po niemiecku: «Komu na imię Józef?». Mimo że nie znałem języka, połapałem się jednak w sensie i podniosłem rękę. Wtedy on palnął mówkę i nadmienił, że zostaliśmy zwolnieni na prośbę kobiety, która mnie kocha i przyszła do niego prosić o nasze ułaskawienie, zapewniając, że ucieczka nasza już się nie powtórzy. Zażądał mego słowa honoru, że ani ja, ani nikt z moich kolegów nie ucieknie i zwolnił nas od kary. Dłuższy czas później przypominałem sobie wszystkie moje kiszlanie (dziewczynki) i zastanawiałem się, która z nich była zdolna do podobnego kroku. Wreszcie dowiedziałem się, że była to pewna fotografka imieniem Rosa – miła dziewczynka, czarnooka, typowa Węgierka; ale nie mój gust”. Sierżant Kowalik nie zdążył jednak podziękować swej bogdance, gdyż tego samego dnia, w którym wybierał się do niej, otrzymał wiadomość o przerzucie do Francji. Stwierdził jedynie na koniec filozoficznie: „Węgierka zgubiła, Węgierka uratowała…”

Szlak drugiej klęski

Niestety, dla większości polskich żołnierzy niebawem się okazało, że Francja nie jest końcem, lecz jedynie etapem ich tułaczki. Często jeszcze boleśniejszym i trudniejszym niż ten w Polsce czy w rumuńskich i węgierskich obozach internowania. Po niespodziewanie szybkiej klęsce „potężnej” sojuszniczki w czerwcu 1940 roku znowu trzeba było ruszać w drogę, tym razem na Wyspy Brytyjskie. Ci, którym nie udało się zaokrętować na statki ewakuacyjne w Dunkierce czy w innych portach francuskich, mieli do wyboru dwa szlaki. Pierwszy – morski, wiodący do francuskiej Afryki (Algieria) i drugi – lądowy, do Hiszpanii. Obydwa jednakowo trudne, gdyż zarówno w Algierii, jak i w Hiszpanii groziło uciekającym Polakom osadzenie w obozie czy też zamknięcie w więzieniu na długi czas. A jednak i w tym przypadku polskim żołnierzom nie brakowało determinacji.

Wymowny jest przykład generała Stanisława Maczka, dowódcy 10 Brygady Kawalerii Zmotoryzowanej. Po kapitulacji wojsk francuskich Generał ze swymi oficerami na piechotę nocą, przez lasy i winnice Burgundii przeszli w mundurach i z bronią do Clermont Ferrand, gdzie zameldowali się u generała Weyganda po rozkazy. Francuski wódz nie miał jednak dla nich żadnych rozkazów. Maczek i jego ludzie nie spodziewali się więc już niczego więcej od Francuzów. Generał przez Tunis (przebrany za Araba!), francuskie Maroko i Gibraltar, a pozostali przez Marsylię, Barcelonę, Madryt i Lizbonę dotarli do szkockiego Douglas, gdzie po raz drugi w tej wojnie odtworzyli swoją jednostkę – 10 Brygadę Kawalerii Pancernej, przemianowaną później na 1 Dywizję Pancerną.

Jak wspomina półżartem Jan Morawski w swej książce „Śladami gąsienic 1 DywizjiPancernej”: „Wyjazd z Marsylii do Szkocji był właściwie prosty. Wystarczyło mieć paszport, wizy, pieniądze i 46 lat […]. Posiadane pieniądze pozwoliły uzyskać wizę wyjazdową do Panamy, a wtedy już bez trudu otrzymano wizy tranzytowe – hiszpańską i portugalską. Ponieważ paszporty, wystawione w Budapeszcie, uwzględniały obowiązującą – wzwyż od 46 lat – granicę wieku, z francuską visa de sortie kłopotów nie było. Po przyjeździe do Lizbony formalności trwały naprawdę krótko: w 12 godzin wszyscy znaleźli się na morzu, w drodze do Wielkiej Brytanii”.

Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia, by mieć 46 lat, a co ważniejsze, odpowiednią gotówkę, by tak „bezproblemowo” dojechać na Wyspy. Przywoływany wyżej starszy sierżant Józef Kowalik we Francji znalazł się w Samodzielnej Brygadzie Podhalańskiej. W jej szeregach brał udział w zwycięskiej kampanii pod Narwikiem, jednak po wycofaniu do Francji podhalańczycy zdążyli tylko zakosztować gorzkiego smaku klęski i doświadczyć chaosu ewakuacji. Sławna brygada uległa rozproszeniu, a pluton Kowalika zdołał dostać się do portu w La Rochelle, gdzie przycumował angielski statek. „Tutaj – notuje sierżant – spotkała nas mała przykrość, bo w chwili, gdy porucznik nasz prosił jednego z [polskich – P.K.] wyższych oficerów, stojącego u wejścia na statek (nazwiska nie znam), by przyjął pluton z Samodzielnej Brygady Podhalańskiej, tenże odpowiedział: «Teraz nie – najpierw panów oficerów walizki». Nigdy naszego «wodza» nie widziałem bardziej wyprowadzonego z równowagi, niż właśnie wtedy. Pamiętam, że tylko mocno obraził tego oficera i dał nam rozkaz wejścia na statek, co też w mig uczyniliśmy”. 20 czerwca 1940 pluton był już w porcie Plymouth.

Czasami w trakcie przedzierania się do Anglii dochodziło do sytuacji surrealistycznych. Porucznik Tadeusz Żukowski z kilkoma żołnierzami obrał „szlak hiszpański”, by przedostać się do życzliwej Brytyjczykom Portugalii. Po kilku dniach kluczenia w hiszpańskich Pirenejach dotarli w okolice Barcelony. „Szóstą noc od przejścia granicy spędziliśmy na śmietnisku w pobliżu Barcelony. Padał deszcz. Przykryliśmy się ręcznikami. Rano narada. Postanowiliśmy nie wychodzić całą grupą do miasta. Wysłaliśmy dwóch. Poszli około godziny jedenastej. (Obawialiśmy się, że konsulat nasz jest obstawiony; jak nam później opowiadano, podejrzenia były prawdziwe). Około godziny piątej [po południu – P.K.] zajechały pod nasz śmietnik dwie eleganckie limuzyny. W jednej siedział konsul, w drugiej urzędnik konsulatu angielskiego (żonaty z Polką), do którego udali się nasi koledzy, nie mogąc się dostać do polskiego. Radość była wielka!”. Polacy nie mogli jednak wyjechać z wysypiska limuzynami, gdyż wszystkie samochody były kontrolowane na rogatkach. Dlatego razem z Anglikiem na „melinę” pojechali… autobusem miejskim. Po wielu jeszcze perypetiach, przez Madryt i Badajoz, dotarli do Lizbony, a stamtąd prosto do Szkocji.

Takich mniej lub bardziej emocjonujących opowieści można by przytoczyć jeszcze wiele. Nie wszystkie miały tak szczęśliwy koniec. Setki uciekinierów po schwytaniu wywożono do obozów koncentracyjnych lub łagrów, zamykano w francuskich lub hiszpańskich więzieniach. Bardzo wielu zapłaciło najwyższą cenę, ginąc od kul gestapowców i enkawudzistów lub pograniczników pilnujących granic teoretycznie neutralnych, a nawet sojuszniczych państw… Ci, którym się udało, wyrównali później swe rachunki nad Anglią, na polach Normandii, czy w Belgii i Holandii.

Bibliografia

L. Olson, S. Cloud, Sprawa honoru. Dywizjon 303 Kościuszkowski. Zapomniani bohaterowie II wojny światowej, Warszawa 2004

J. Morawski (K. Jamar), Śladami gąsienic 1 Dywizji Pancernej, Londyn 1946

Polscy spadochroniarze. Pamiętnik żołnierzy, praca zbiorowa, Warszawa 2015

Piotr Korczyński , historyk, redaktor kwartalnika „Polska Zbrojna Historia”

dodaj komentarz

komentarze

~Mat
1515937440
Polska fantazja nie zna granic! Fajny tekst.
5D-51-5F-4E

Podlasie jest bezpieczne
 
Zapomogi dla wojskowych poszkodowanych w powodzi
Nurkowie na służbie, terminal na horyzoncie
Ostre słowa, mocne ciosy
Rosomaki na Litwie
Baza w Redzikowie już działa
Byłe urzędniczki MON-u z zarzutami
Udane starty żołnierzy na lodzie oraz na azjatyckich basenach
Rumunia, czyli od ćwiczeń do ćwiczeń
Polskie „JAG” już działa
Jak Polacy szkolą Ukraińców
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Polskie mauzolea i wojenne cmentarze – miejsca spoczynku bohaterów
Foka po egejsku
Olimp w Paryżu
Wielka pomoc
Mamy BohaterONa!
Kancelaria Prezydenta: Polska liderem pomocy Ukrainie
Karta dla rodzin wojskowych
Szef MON-u o podkomisji smoleńskiej
Polacy pobiegli w „Baltic Warrior”
Do czterech razy sztuka, czyli poczwórny brąz biegaczy na orientację
Nowi generałowie w Wojsku Polskim
Czworonożny żandarm w Paryżu
Breda w polskich rękach
Siła w jedności
Polsko-czeska współpraca na rzecz bezpieczeństwa
Operacja „Feniks” – pomoc i odbudowa
Zostań podchorążym wojskowej uczelni
Polski producent chce zawalczyć o „Szpeja”
„Złote Kolce” dla sportowców-żołnierzy
Nominacje generalskie na 106. rocznicę odzyskania niepodległości
„Bezpieczne Podlasie” na półmetku
Silne NATO również dzięki Polsce
Kamień z Szańca. Historia zapomnianego karpatczyka
Jutrzenka swobody
Każda żałoba jest inna
Kto dostanie karty powołania w 2025 roku?
Ukwiał po nowemu
Nasza Niepodległa – serwis na rocznicę odzyskania niepodległości
Zmiana warty w PKW Liban
Kask weterana w słusznej sprawie
Czarne Pantery w Braniewie
Świętujemy naszą niepodległość
Rosomaki w rumuńskich Karpatach
Odznaczenia dla amerykańskich żołnierzy
Jak dowodzić plutonem szturmowym? Nowy kurs w 6 BPD
Polska liderem pomocy Ukrainie
Żołnierze z Mazur ćwiczyli strzelanie z Homarów
Olympus in Paris
NATO odpowiada na falę rosyjskich ataków
Capstrzyk rozpoczął świętowanie niepodległości
Żołnierze, zdaliście egzamin celująco
Nowe pojazdy dla armii
Żaden z Polaków służących w Libanie nie został ranny
Ile OPW w 2025 roku?
Polski wkład w F-16
Pod osłoną tarczy
Hokeiści WKS Grunwald mistrzami jesieni
Patriotyzm na sportowo
Zawsze z przodu, czyli dodatkowe oko artylerii
Jacek Domański: Sport jest narkotykiem
Strategiczne partnerstwo

Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO