Jak sprawnie przerzucić wojsko przez Atlantyk, rozprowadzić je po Europie i odeprzeć uderzenie nieprzyjaciela, walcząc ramię w ramię z sojusznikami, ale też z partnerami spoza NATO? Z tymi pytaniami po raz kolejny zmierzyli się Amerykanie w czasie manewrów „Defender Europe ’21”.
Wystartowali z Krakowa, Bukaresztu oraz Konstancy. Samoloty spotkały się już w powietrzu. Wkrótce dotarły do celu. Pod nimi rysowały się kontury lotniska w rumuńskiej miejscowości Boboc. Zgodnie ze scenariuszem kilka dni wcześniej baza została opanowana przez niezidentyfikowane oddziały. Teraz należało ją odbić. Nagle błękitne niebo przesłoniły czasze setek spadochronów. Skakali Amerykanie, Rumuni, Holendrzy, Niemcy, przede wszystkim jednak Polacy z 6 Brygady Powietrznodesantowej, którzy w operacji mieli odegrać kluczową rolę, bo żołnierze z Krakowa dowodzili desantowanymi w Bobocu siłami. Tak rozpoczęła się jedna z odsłon ćwiczeń „Swift Response ’21”, będących elementem manewrów „Defender Europe ’21”.
Pod polskim dowództwem
7 tys. spadochroniarzy z 11 państw, dziesiątki samolotów i operacja obejmująca trzy kraje – do tego przedsięwzięcia żołnierze przygotowywali się przez długie miesiące. Choćby w amerykańskim Fort Bragg, gdzie wspólnie trenowały pododdziały z USA i Wielkiej Brytanii. „Dla nas była to ogromna pomoc. Uczyliśmy się, jak skakać, korzystając z amerykańskich spadochronów. Poznawaliśmy też procedury związane z wzywaniem wsparcia artylerii US Army”, tłumaczył kpt. Wesley Schorah z 7 Pułku Spadochronowego Królewskiej Artylerii Konnej. Zanim jednak Amerykanie i Brytyjczycy wyruszyli do Estonii, na tamtejszy poligon w mieście Tapa wyjechali żołnierze amerykańskiej 41 Brygady Artylerii Polowej, a ogień otworzyły m.in. wyrzutnie M270 MLRS. 25-tonowe opancerzone pojazdy w ciągu niespełna minuty są w stanie wystrzelić 12 pocisków na odległość nawet 80 km.
Sama brygada została reaktywowana trzy lata temu i od razu przerzucono ją do Europy. „Precyzyjna artyleria dalekiego zasięgu to jeden z priorytetów modernizacji naszej armii. Teraz mamy okazję, by zaprezentować zwiększone zdolności do wsparcia naszych sojuszników z NATO”, podkreślał podczas konferencji prasowej gen. bryg. Christopher R. Norrie z Dowództwa Wojsk Lądowych USA w Europie i Afryce. Ostrzał rakietowy miał utorować drogę amerykańsko-brytyjskiemu desantowi. Niebawem na poligon przyleciały śmigłowce CH-47 Chinook i UH-60 Black Hawk, żeby przerzucić sprzęt, m.in. brytyjskie haubice M777 czy pojazdy Humvee. Wreszcie nad Tapą pojawiły się samoloty transportowe z amerykańsko-brytyjskim desantem na pokładach. Łącznie do walki zostało rzuconych ponad 800 żołnierzy.
W tym samym czasie Polacy przygotowywali się już do desantu w Rumunii. „Najpierw w okolicach lotniska Boboc wylądował pododdział z Holandii. Żołnierze mieli przeprowadzić rozpoznanie, naprowadzać ogień lotnictwa rumuńskich sił powietrznych w ramach procedury CAS [close air support, bezpośrednie wsparcie lotnicze] w celu zniszczenia środków przeciwlotniczych przeciwnika oraz samoloty z głównymi siłami desantu”, wyjaśnia kpt. Szymon Marcinów z 6 BPD. Podczas „Swift Response ’21” pełnił on funkcję oficera łącznikowego przy amerykańskiej 82 Dywizji Powietrznodesantowej, która dowodziła całością operacji rozpisanej na trzy kraje. Kiedy w Bobocu lądowali pierwsi Holendrzy, on wraz ze sztabem znajdował się jeszcze w Konstancy.
Niespełna dwie doby później kpt. Marcinów (razem z całym sztabem) wsiadł na pokład samolotu i założył spadochron. Nad bazą Boboc wyskoczył wraz z głównymi siłami. Wśród nich znalazło się około 500 Polaków oraz setka żołnierzy z czterech innych państw. „To było największe wyzwanie w naszej historii”, przyznaje gen. bryg. Grzegorz Grodzki, dowódca 6 BPD. „Nigdy wcześniej nie dowodziliśmy tak dużym desantem, w dodatku z udziałem międzynarodowych sił. Do dyspozycji mieliśmy 14 samolotów. Ich loty trzeba było precyzyjnie zaplanować i skoordynować. Do tego doszło jeszcze rozdzielenie zadań pomiędzy poszczególne pododdziały, które wchodziły do walki w dwóch rzutach. A przecież nad Bobocem desantowaliśmy nie tylko żołnierzy, ale też sprzęt”, dodaje generał. Wystarczy wspomnieć, że z pokładu samolotu C-130 Hercules należącego do 33 Bazy Lotnictwa Transportowego w Krakowie została zrzucona tara desantowa z pojazdem aeromobilnym – jednym z kilkudziesięciu, które krakowska brygada otrzymała w ubiegłym roku. Więcej wozów zaangażowanych w ćwiczenia wylądowało w rzucie następnego dnia.
Gen. Grodzki w Bobocu skakał wraz ze swoimi podwładnymi. Potem razem z nimi stanął oko w oko z przeciwnikiem podgrywanym przez siły rumuńskie. Ostatecznie bazę udało się opanować. „Dla nas było to niezwykłe doświadczenie, ale powoli przymierzamy się do tego, by wskoczyć szczebel wyżej”, zapowiada dowódca 6 BPD. „Rozpoczęły się już przygotowania do przyszłorocznej edycji »Swift Response«. Wiele wskazuje na to, że zaangażowanie spadochroniarzy 6 Brygady swoim rozmachem przewyższy dotychczasowe”, dodaje. Dopełnieniem tegorocznych ćwiczeń stała się operacja desantowa w Bułgarii. Zrzut tym razem został przeprowadzony pod osłoną nocy. Na Bałkany w krótkim czasie przemieściły się m.in. śmigłowce 12 Brygady Lotnictwa Bojowego z kilku różnych baz w Niemczech. „Swift Response ’21” zakończyły się jeszcze w maju. Nie znaczy to jednak, że europejskie poligony pogrążyły się w ciszy.
Przede wszystkim logistyka
Ćwiczenia „Swift Response”, choć prowadzone na dużą skalę, były zaledwie jednym z elementów znacznie bardziej złożonej układanki. W „Defender Europe ’21” łącznie wzięło udział blisko 30 tys. żołnierzy z 27 państw NATO, ale też z krajów spoza Sojuszu, takich jak Ukraina, Kosowo czy Mołdawia. Poszczególne epizody rozgrywano na 31 poligonach w 16 krajach. W tym roku wojska operowały przede wszystkim w południowej Europie, choć nie tylko tam – wystarczy wspomnieć chociażby Estonię czy Niemcy. Nad przebiegiem całości czuwało Dowództwo Wojsk Lądowych USA w Europie i Afryce, które powstało w listopadzie ubiegłego roku z połączenia sztabów odpowiadających za obydwa kontynenty. Podczas manewrów sprawdzono również funkcjonowanie wysuniętego dowództwa V Korpusu Sił Lądowych USA z siedzibą w Poznaniu, które także działa od jesieni 2020 roku.
Manewry „Defender Europe ’21” miały pokazać, że Amerykanie są zdolni do szybkiego przerzutu wojsk przez Atlantyk i współdziałania z sojusznikami w Europie. Pod koniec kwietnia do portów na południu kontynentu zaczęły przybijać transportowce ze sprzętem. Jako pierwszy w drogę wyruszył potężny USNS „Bob Hope”, który na pokładzie miał 800 wojskowych pojazdów i kontenerów wypełnionych sprzętem. Jego podróż rozpoczęła się w Jacksonville na Florydzie, potem okręt zahaczył jeszcze o Portsmouth w Wirginii, by po pokonaniu niemal 5 tys. Mm zameldować się w albańskim Durres. Już na miejscu logistycy przećwiczyli działania określane mianem JLOTS (Joint Logistics Over-the-Shore), które polegają na rozładunku jednostek pływających bez korzystania ze stałych portów. Sprzęt z USNS „Bob Hope” trafił na mniejsze okręty, a stamtąd na stały ląd. Tam z kolei został przeładowany na dwa inne transportowce – amerykański i brytyjski, które przerzuciły go do chorwackiego Zadaru.
Przy okazji JLOTS z pokładu transportowca na ląd przepompowywane było też paliwo. W sumie jednostki z wyposażeniem dobijały do portów czterech państw. „Pokazaliśmy, że nasza armia jest w stanie sprawnie przerzucić w rejon działań ogromne ilości sprzętu. Co więcej, potrafi go rozładować nawet w miejscach, gdzie infrastruktura portowa została częściowo zniszczona albo gdzie w ogóle jej brak”, zaznaczał st. chor. Abdelkader Hosni z 7 Brygady Transportowej i dodawał, że takich działań amerykańskie wojska nie prowadziły w Europie od czasu II wojny światowej. Ostatecznie drogą morską ze Stanów Zjednoczonych na południe Starego Kontynentu dotarło 1200 sztuk sprzętu.
Tymczasem Amerykanie przez ocean przetransportowali tylko część wyposażenia. Reszta czekała na żołnierzy w magazynach APS (Army Prepositioned Stock) wzniesionych w państwach zachodniej Europy, m.in. w Holandii. Pobrany z nich sprzęt pododdziały logistyczne przerzuciły na poligon w niemieckim Grafenwöhr, skąd przetransportowano je na południe kontynentu. Sami żołnierze dotarli do Europy samolotami.
W maju po europejskich drogach sunęły wojskowe konwoje. Zanim osiągnęły cel, nierzadko przekraczały kilka państwowych granic. W połowie miesiąca przez Słowenię i Chorwację przejechała kolumna 75 pojazdów, w tym wyrzutnie patriotów, które potem zostały zaprezentowane w chorwackiej bazie lotniczej Zemunik. Patriot to amerykański system rakietowy ziemia–powietrze, który służy do zwalczania samolotów i śmigłowców, znajdujących się w odległości od kilku do ponad 150 km. Podczas „Defendera” Amerykanie pokazali też inny sposób na transfer sprzętu drogą lądową. W Rumunii pojazdy, w tym bojowe wozy piechoty Bradley, zostały załadowane na cywilne ciężarówki i przerzucone przez Węgry na chorwacki poligon Slunj.
Niemniej jednak ta wielka operacja logistyczna stanowiła zaledwie przygrywkę do ćwiczeń.
Wianuszek ćwiczeń
Z lotniska Dubrave nieopodal Tuzli wystartowały cztery black hawki. Miejsca w śmigłowcach zajęli amerykańscy żołnierze, którzy zostali przetransportowani na poligon w Manjace w pobliżu Banja Luki. Tam Amerykanie przeprowadzili pierwsze strzelania z miejscowym batalionem lekkiej piechoty. „Immediate Response ’21”, obok „Swift Response”, były jednymi z trzech dużych ćwiczeń zaplanowanych przy okazji „Defendera”. Wzięło w nich udział 5 tys. żołnierzy z ośmiu państw. Działali na poligonach w dziewięciu krajach, a ich zadania polegały przede wszystkim na prowadzeniu strzelań z różnego typu sprzętu. Rozbudowane zadania ogniowe były też elementem „Saber Guardian ’21”. 13 tys. żołnierzy z 16 państw prowadziło obronę przed atakami lotniczymi i uderzeniami rakietowymi. W scenariuszu znalazła się też ewakuacja medyczna na dużą skalę.
Na tym jednak nie koniec. Oprócz tych wpisanych w program „Defendera”, w Europie i na północy Afryki prowadzono wiele przedsięwzięć w mniejszym lub większym stopniu z nim związanych. I tak na przykład w połowie maja ruszyły lotnicze ćwiczenia „Astral Knight ’21”. Ich dowództwo znajdowało się we włoskiej bazie Aviano, a w powietrze wzbijały się m.in. maszyny bojowe z USA, Grecji czy Chorwacji. Wśród nich znalazły się choćby F-35, F-16, ale też MiG-i. Wspólnie wykonywały operacje bojowe, które miały odeprzeć symulowane uderzenie przeciwnika.
Jednocześnie w Estonii już po zakończeniu „Swift Response” kilka tysięcy żołnierzy ćwiczyło podczas „Spring Storm ’21”. Wśród nich byli Polacy. Dwa okręty transportowo-minowe przerzuciły na północ wydzielony pododdział Morskiej Jednostki Rakietowej. W początkowej fazie ćwiczeń przedstawiciele polskiej marynarki nie zdradzali, jakie zadania będzie on wykonywał w Estonii. Wiadomo jednak, że dwa lata wcześniej, również przy okazji „Spring Storm” wyrzutnie MJR niszczyły symulowane cele w Zatoce Fińskiej. Jak podkreślali eksperci, NATO pokazało tym samym, że w niedługim czasie jest w stanie zamknąć rosyjskiej Flocie Bałtyckiej drogę na otwarte morze. Z tegorocznym „Defenderem” ściśle powiązane były manewry „African Lion”, które odbyły się głównie na poligonach Maroka, a ich scenariusz zakładał strzelania na dużą skalę i ćwiczebne operacje morskie oraz powietrzne.
Ostatnim akordem „Defender Europe ’21” był przerzut amerykańskich sił z powrotem do USA. Ta część manewrów rozpoczęła się już w czerwcu. „To przedsięwzięcie z natury defensywne. Jesteśmy skupieni na odstraszaniu potencjalnych przeciwników, zapobieganiu agresji, a jednocześnie przygotowywaniu naszych sił do tego, by w razie potrzeby były w stanie szybko odpowiedzieć na kryzys i przeprowadzić zakrojoną na szeroką skalę operację bojową”, podkreślał podczas jednej z konferencji prasowych John F. Kirby, rzecznik Pentagonu.
autor zdjęć: st. kpr. Mariusz Bieniek / 6bpd, USAF, US Army
komentarze