„Młodzi spośród nas zaciągnęli się do boju. My, starsi, na rozkaz ministerium spraw wojskowych pozbieraliśmy się w instytucje propagandy. Ustała literatura, ustała twórczość osobista” – pisał Adam Grzymała-Siedlecki, jeden z korespondentów wojennych z 1920 roku. To stwierdzenie nie do końca było ścisłe – polscy literaci w kamaszach wcale nie zrezygnowali z „twórczości osobistej”. Wręcz przeciwnie – wojna polsko-bolszewicka nie tylko dała im do tego nowe bodźce, lecz nawet przemodelowała ich twórczość na zawsze.
W jednej z licznych anegdot o Władysławie Broniewskim jest i taka, która opowiada, jak do mieszkania poety w latach trzydziestych wpadają policjanci w poszukiwaniu nielegalnej bibuły komunistycznej. Niczego nie znajdują oprócz Orderu Virtuti Militari zawieszonego na ścianie. „To za wojnę z bolszewikami” – poinformował Broniewski z ironicznym uśmiechem na twarzy zdumionych policmajstrów. Funkcjonariuszy jeszcze długo musiał męczyć ten dysonans poznawczy. Jak to – komunista, a jednocześnie bohater 1920 roku… Ot, cały Broniewski. Pełnego fantazji, młodego leguna Piłsudskiego nie mogło zabraknąć i na froncie wojny z bolszewikami. Wówczas nie miał żadnych wątpliwości, po której stronie jest racja w tym konflikcie: „Sowdepia wytężyła wszystkie swoje siły przeciwko Polsce […]. Jest to walka dwu nacji – walka ognia z wodą – walka idei narodowości z zaborczością, wszystko jedno czy pod hasłem »jednoczenia słowiańszczyzny«, czy »zjednoczenia proletariatu«”.
Podporucznik „Orlik”, bo taki pseudonim nosił Broniewski od czasów legionowych w 1 Pułku Piechoty Legionów, otrzymał Virtuti Militari za poprowadzenie do szturmu kompanii, z którą w walce na bagnety zdobył obsadzone przez Sowietów jedno ze wzgórz pod Drohiczynem. Sam Broniewski półżartem opowiadał później, że wcale nie zdobywał wzgórza, lecz wręcz przeciwnie – szarżował ze wzgórza w… taczkach. Popiwszy na kwaterze, został z kolegami zaskoczony przez kozacki podjazd, więc nie zastanawiając się ani na moment, wsiadł do taczek z karabinem maszynowym i kazał się wieźć w dół z okrzykiem: „Będę ich kosić!”. I tak w tym oryginalnym „pojeździe wojskowym” zaskoczył zupełnie czerwonych kozaków. Ile w tej opowieści prawdy, nie wiadomo. Faktem jest jednak, że już wtedy Broniewski pił dużo, palił jeszcze więcej, a za odwagę w walce otrzymał jeszcze cztery Krzyże Walecznych. I marzył o zdobyciu literackiego parnasu i prawdziwej miłości. 15 sierpnia 1920 roku – w jednym z przełomowych dni Bitwy Warszawskiej – Broniewski „rozebrany prawie do gaci” w czasie postoju na dziedzińcu pałacu Sanguszków w Lubartowie zapisał w pamiętniku: „Wojna i śmierć, nuda i płytkość – sen – sen./ Jestem silniejszy niż śmierć – przeżyłem ją w sobie tysiąc razy./ […]/ Kocham kobietę, której nie było, marzeniem, jakiego nie śniłem, miłością, jaka nie istnieje./ I to chcę stworzyć – piórem”.
Ideowcy
Młody Broniewski nie był ani w tym marzeniu, ani w swej postawie odosobniony. Grzymała-Siedlecki nie przesadzał w stwierdzeniu, że artyści gremialnie wstępowali na służbę walczącej z sowieckim najazdem armii. Oprócz Broniewskiego z bronią w ręku walczyli Józef Czapski, Józef Czechowicz, Stanisław i Józef Mackiewiczowie, Eugeniusz Korwin-Małaczewski, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, Bruno Jasieński, Tadeusz Kudliński, Julian Przyboś i Stanisław Rembek. Ci, którzy nie mogli walczyć już na pierwszej linii, z oddali służyli swym piórem w propagandzie wojskowej. Juliusz Kaden-Bandrowski stanął na czele Biura Prasowego Naczelnego Dowództwa i wydawał gazetę „Żołnierz Polski”, a oprócz tego był korespondentem wojennym. Podwładnym Kadena-Bandrowskiego w Biurze Prasowym Naczelnego Dowództwa został Kazimierz Wierzyński, który pełnił tam funkcję oficera do spraw propagandy i redagował serię wydawniczą „Biblioteka »Żołnierza Polskiego«”. Melchior Wańkowicz poza pisaniem korespondencji wojennych szefował Wydziałowi Prasowemu Towarzystwa Straży Kresowej. Natomiast Stefan Żeromski był kierownikiem referatu prasy Oddziału II Generalnego Inspektoratu Armii Ochotniczej. W komórce literackiej tego referatu pracowali między innymi Kornel Makuszyński i Włodzimierz Perzyński. Referatem teatralnym w Oddziale GIAO kierował Arnold Szyfman, a Ludwik Solski stał na czele referatu teatralnego w Bydgoszczy. Do Centralnego Komitetu Propagandy weszli między innymi Zofia Nałkowska, Leopold Staff i Karol Szymanowski. Wysiłek Wojska Polskiego w walce z Rosją bolszewicką opiewali na swych obrazach Władysław Teodor Benda, Wojciech Kossak, Zdzisław Redliczka, Władysław Skoczylas i inni.
Ta bardzo niepełna lista dobitnie świadczy, że artyści różnych profesji, z lewa i z prawa, solidarnie włączyli się w wysiłek, który pierwszy raz w historii był udziałem całego niemal polskiego społeczeństwa. Latem 1920 roku zdano sobie sprawę, że niedawno odzyskanej niepodległości grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, ale liczono też, że w razie zwycięstwa z tej wojennej pożogi wyłoni się nowa, sprawiedliwsza Polska, która będzie mieć za sobą wszystkie wady „wieku dziecięcego”. Dał temu wyraz Stefan Żeromski w głośnej noweli „Na probostwie w Wyszkowie”. Pisarz podzielił się w niej wrażeniami z oględzin kwatery, w której członkowie Polrewkomu – Tymczasowego Komitetu Rewolucyjnego Polski – czekali na zdobycie przez wojska Tuchaczewskiego Warszawy, by móc tam zainstalować swe rządy. Żeromski z przekąsem pisał, że pozwolił sobie posłodzić herbatę pierwszorzędnym cukrem, którego nie zdążył z sobą zabrać uciekający przed polskimi żołnierzami Julian Marchlewski. Ten jeden z niedoszłych rządców Polski był dobrym znajomym Żeromskiego, a nawet jego wydawcą. Pisarz ironicznie stwierdził, że te kostki cukru zaliczy sobie Marchlewski na poczet przyszłej zaliczki wydawniczej…
Polscy żołnierze z ciężkim karabinem maszynowym Schwarzlose wz. 07/12 na stanowisku bojowym. Fot. Wikipedia
Żartobliwy ton szybko jednak niknie, kiedy Żeromski stawia diagnozę, co spowodowało, że najazd bolszewicki doszedł tak daleko, prawie w sam środek Polski. „Nie zostały – pisał Żeromski – wysłuchane głosy, ażeby na sztandarze Polski nowej wypisane zostało hasło nie niższe od bolszewickiego, lecz wyższe, świętsze, sprawiedliwsze, mądrzejsze, ponad śnieg bielsze. Śmiano się z głosów tych. I oto teraz na ostrzu bagnetu Chińczyka, na świście nahajki Kozaka, wśród turkotu kulomiotów, nastawionych przez Łotysza przeciwko niewinnej, najzacniejszej w Polsce krwi, przeciwko krwi młodzieńczej, miało się nam objawić nowe prawo, narzucone z zewnątrz, prawo wyższe, głębsze i sprawiedliwsze niż nasze. Stał między nami i tym wojskiem z zewnątrz przychodzącym wielomilionowy bezrolny i bezdomny lud i miał między ojczyzną i przychodniami wybierać. O, Polacy! Niech wasze ręce składają się do modlitwy, albowiem ci bezrolni i bezdomni Polskę wybrali. To nic, że tam i sam ten i ów poszedł z rozpaczy za wrogiem. Cały bowiem lud polski poszedł w bój za ojczyznę”. Żeromski apelował, by po zwycięstwie nie stracić teraz tego potencjału, by rozpocząć rzeczywiste reformy młodego państwa. Dalsza historia pokazała, jak to trudne i jak w istocie niewiele się dało z tego zrealizować, lecz wojna polsko-bolszewicka niewątpliwie stała się zrywem, w którym chłop z ziemianinem, robotnik z kapitalistą w jednym stanęli szeregu.
Arcydzieła z frontu
Pierwszym, którego książkę o wojennych przeżyciach z lat 1919–1920 okrzyknięto zgodnie arcydziełem, był Eugeniusz Korwin-Małaczewski. Ten kresowiak rodem spod Humania na Ukrainie, mimo młodego wieku (urodził się prawdopodobnie w 1897 roku) miał bogate doświadczenie frontowe. Zanim trafił w 1920 roku do Polski, walczył w Wielkiej Wojnie jako żołnierz armii rosyjskiej, a następnie przedzierał się przez całą Rosję ogarniętą wojną domową, by na Dalekiej Północy wstąpić do polskiego wojska i walczyć. I tak Małaczewski został jednym z żołnierzy, których od miejsca ich walki nazwano murmańczykami. W styczniu 1919 roku odpłynęli oni do Francji i wstąpili w szeregi Błękitnej Armii generała Józefa Hallera. Po kilku miesiącach formacja wróciła do Polski, by przeważyć szalę zwycięstwa w kilku kampaniach na stronę odrodzonej ojczyzny. Małaczewski w błękitnym mundurze walczył z Ukraińcami we wschodniej Małopolsce, a w następnym roku, mimo postępującej coraz szybciej gruźlicy, nie zabrakło go też na froncie wojny polsko-bolszewickiej. Był adiutantem swego wodza, generała Hallera, ale i objawił swój talent literacki w wydziale propagandy Generalnego Inspektoratu Armii Ochotniczej.
Wtedy też, w trudnych dla kraju chwilach, w pełni błysnął kunszt pisarski żołnierza-poety. Małaczewski zdobył wielką popularność korespondencjami z frontu i utworami literackimi drukowanymi w „Tygodniku Ilustrowanym”, „Rzeczpospolitej”, „Przeglądzie Warszawskim”, „Skamandrze” i innych czasopismach. Stefan Żeromski i Jan Kasprowicz zobaczyli w młodszym koledze „beniaminka literatury współczesnej”. Z tym zdaniem nad wyraz zgodna była reszta literackiego środowiska, czytelnicy i krytycy. Swą literacką klasę Małaczewski potwierdził w 1921 roku nowelistycznym tomem „Koń na wzgórzu”, który krytycy zgodnie okrzyknęli arcydziełem. Zawarł w nim własne doświadczenia żołnierza tułacza, który nie szczędził swego młodego życia dla ojczyzny. Jednak jego książka to nie tylko świadectwo patriotyzmu, lecz także uniwersalny, by nie powiedzieć – apokaliptyczny obraz wojny. Małaczewski rozpoczyna ją w tonie humorystycznym. Pierwsza nowela, „Wielka bitwa narodów”, opowiada o bójce żołnierzy armii sprzymierzonych rywalizujących o względy kelnerki w knajpie. W trakcie dalszej lektury czytelnikowi jednak uśmiech szybko gaśnie na twarzy wobec opisów grozy wojny na dalekiej rosyjskiej północy i następnie w Polsce 1920 roku. Tytułowa nowela traktuje o rannym koniu, obdartym żywcem ze skóry przez bolszewickich żołnierzy i porzuconym na wzgórzu odbitym przez Polaków.
Wojna odcisnęła na Małaczewskim straszliwe piętno. Pisarz przez trzy lata, jakie dane mu było przeżyć w wolnej Polsce, zmagał się nie tylko z gruźlicą, lecz także z załamaniami nerwowymi, które musiał leczyć w szpitalach psychiatrycznych. W „Koniu na wzgórzu” tak pisał o swych ostatnich chwilach życia: „Jestem inwalidą Wielkiej Wojny. Spędzam czas w naszych polskich górach – w Tatrach. Ciało moje znajduje się teraz w stanie zwanym rekonwalescencją, a dusza dopełnia cudownej czynności, którą nazwałbym: »przychodzeniem do siebie«. Byłem daleko od siebie, daleko. Pielgrzymowałem ku samemu sobie latami całymi, brnąc przez cudzą i własną krew, ale oto przychodzę już do siebie…”. Tym „przychodzeniem” było pogodzenie się pisarza z nieuchronnym końcem. Cierpienie łagodziły mu głęboka wiara i świadomość, że umiera w wolnej ojczyźnie, z dala od nieludzkiej ziemi, „tam, gdzie ostatnia świeci szubienica” (cytatem z Norwida zatytułował jedną ze swych nowel).
Na kolejne arcydzieło o wojnie polsko-bolszewickiej trzeba było czekać szesnaście lat. W 1937 roku swą premierę miała powieść Stanisława Rembeka „W polu”. Autor w wojnie polsko-bolszewickiej był kanonierem w 10 Kaniowskim Pułku Artylerii Polowej. Ze swą 1 baterią walczył nad Dźwiną, pod Warszawą i Zamościem. Podobnie jak Broniewski, w czasie wojny prowadził dziennik (opublikowano go dopiero w 1997 roku). W 1928 roku opublikował swą pierwszą powieść wojenną „Nagan”, ale to „W polu” wywindowała go na szczyty literackiego parnasu. Maria Dąbrowska zachwycona książką z miejsca zgłosiła ją do nagrody „Wiadomości Literackich”, podkreślając, że jest ona lepsza od „Na Zachodzie bez zmian” Ericha Marii Remarque’a. Pisarka argumentowała: „»W polu« wydaje się pod niejednym względem lepsze od Remarque’a. Rembek ustrzegł się szczęśliwie »stylu« reportażowego oraz sztucznej, często formalnej prostoty. Dał w przeżyciach jednej kompanii obraz wojny wręcz wstrząsający i bardzo serdecznie polecam go uwadze, sercu i myśli sędziów”. Ostatecznie Rembek otrzymał w tym konkursie drugą nagrodę, ale za to w sierpniu 1939 roku „W polu” przyznano ustanowioną przez Henryka Sienkiewicza nagrodę Komitetu Kasy Literackiej z funduszu im. Franciszka Salezego Lewentala. Książkę uznano za najlepszą powieść ostatniego pięciolecia.
Sam Rembek nie lubił, gdy porównywano jego książkę do głośnego dzieła niemieckiego pisarza. Nie zgadzał się z jego pacyfistycznym wydźwiękiem. Podkreślał: „Nie rozczarował mnie też bynajmniej »brudny realizm wojny«, owszem, urzekła mnie raczej jej żelazna konsekwencja, stała gotowość poświęcenia swego życia dla »swoich«, a przede wszystkim brak miejsca na jakąkolwiek blagę, na jakikolwiek kabotynizm i niezmiernie mało miejsca właśnie na podłość”. Kiedy indziej Rembek stwierdził krótko: „Moja wojna jest taka, jaka jest rzeczywiście”. To zdanie celnie też charakteryzuje powieść „W polu”. Nie ma w niej miejsca na patos i brązowienie. W opisie Rembeka obie strony są równie obdarte, głodne i unurzane w tym samym błocie. Odróżniają się jedynie po orzełkach i czerwonych gwiazdach na sfatygowanych czapkach. Rembek odsłania i dziś nie dość oczywistą prawdę, że w istocie stanęły naprzeciw siebie dwie w swej przeważającej masie chłopskie armie.
Historię walki i zagłady 7 kompanii podporucznika Fidelisa Paprosińskiego w czasie odwrotu polskiego wojska w lipcu 1920 roku Rembek opisał w iście filmowym stylu. „W polu” to gotowy materiał na scenariusz i aż dziw, że jeszcze żaden polski filmowiec nie sięgnął po tę książkę, w której polski żołnierz „nie je, nie pije, a chodzi i bije” – jak prześmiewczo Rembek sparafrazował starą zagadkę o zegarze.
Ostatnia ważna książka, okrzyknięta również arcydziełem, to „Lewa wolna” Józefa Mackiewicza. Wydana na emigracji w 1965 roku, wywołała w polskiej diasporze burzę. Mackiewicz w 1920 roku służył pod rozkazami słynnego na Litwie zagończyka, majora Władysława Dąbrowskiego. W „Lewej wolnej” bezkompromisowe i naturalistyczne ukazanie wojny idzie jeszcze dalej niż „W polu”. Jak celnie zauważył Marian Hemar, Mackiewicz ukazał tutaj „wojnę dla dorosłych”. Jednak to nie brutalne sceny walk i rzezi, w których uczestniczył główny bohater powieści, Karol Krotowski, tak oburzyły emigracyjnych czytelników. Mackiewicz zawarł obrazoburcze dla wielu z nich przesłanie, że batalię w 1920 roku w istocie zwyciężyli bolszewicy. Oskarżał Piłsudskiego o to, że wstrzymując ofensywę przeciw bolszewikom, by mogli oni rozprawić się z wojskami białych w Rosji, doprowadził do okrzepnięcia totalitaryzmu, czym skazał Polskę i dużą część Europy na zniewolenie. Mackiewicz bez ogródek twierdził, że komunizm został ocalony 12 października 1920 roku, kiedy w Rydze zawarto „Umowę o preliminaryjnym pokoju i rozejmie między Rzecząpospolitą Polską z jednej a Rosyjską Federacyjną Socjalistyczną Republiką Rad i Ukraińską Socjalistyczną Republiką Rad z drugiej strony”. Na autora „Lewej wolnej” posypały się gromy. Na przykład generał Tadeusz Pełczyński pisał: „Obraz lat 1919–20 zarysowany przez Mackiewicza […] musimy całkowicie odrzucić jako nieprawdziwy, tendencyjnie wypaczony i uwłaczający nam […] Kawalerzyści polscy występujący w tej powieści, a reprezentujący żołnierza polskiego w ogóle, to ludzie bez żadnej busoli ideowej”. Juliusz Sakowski, wydawca „Lewej wolnej”, odpowiedział generałowi nie bez ironii, że „generał Pełczyński niesłusznie chce widzieć w postaciach powieściowych symbole czy prototypy Polaków i Polek. Zgodny w tym poglądzie jest z teorią (i praktyką) socrealizmu, który domaga się od literatury bohaterów pozytywnych i najchętniej widziałby ich w młodej parze pracującej dla ojczyzny sowieckiej, jeżdżącej na traktorze i śpiewającej pieśni rewolucyjne”.
Niezależnie od tych dyskusji książka Józefa Mackiewicza pozostaje przejmującym świadectwem losu młodych ludzi rzuconych w odmęty wojny. Nie miał racji generał Pełczyński, nie można odmówić im „busoli ideowej”, tylko czasem trudno było znaleźć wyjście z okrutnie beznadziejnych sytuacji.
Bibliografia
Władysław Broniewski, „Pamiętniki”, Warszawa 2013
Adam Grzymała-Siedlecki, Karol Irzykowski, Kornel Makuszyński, Eugeniusz Małaczewski, Melchior Wańkowicz, Stefan Żeromski, „Szlakiem zwycięstwa. Relacje literatów z wojny 1920 roku”, Łomianki 2012
J. Mackiewicz, „Lewa wolna”, Warszawa 2012
E. Małaczewski, „Koń na wzgórzu”, Warszawa 2008
Stanisław Rembek, „W polu”, Warszawa b.r.w.
„Wojna o wszystko. Opowieść o wojnie polsko-bolszewickiej 1919–1920” pod red. Witolda Sienkiewicza, Warszawa 2010
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze