Nie ma przypadku w tym, że armie dwóch kluczowych europejskich państw – Niemiec i Francji – po dekadach wykorzystywania jako broni wsparcia ogniowego piechoty zmotoryzowanej i zmechanizowanej różnego kalibru moździerzy holowanych zdecydowały się na zakup konstrukcji automatycznych na podwoziu kołowym, czyli takich, w których moździerz jest montowany na pojeździe – albo jako wieża, albo jako integralna część wozu. Działania na Ukrainie przekonały bowiem wojskowych decydentów z tych państw, że Polacy i Finowie, którzy jako pierwsi w NATO wprowadzili do służby tego typu broń, mieli rację, wskazując, że zapewnia ona nie tylko wysoką mobilność i dużą siłę ognia, lecz także ochronę obsług przed ogniem kontrbateryjnym, której holowane konstrukcje nie gwarantują w żadnym stopniu.
Obecnie artyleria wojsk lądowych kojarzy się przede wszystkim z działami dużych kalibrów, a jej ukoronowaniem są haubice kalibru 155 mm, które mogą razić przeciwnika z dziesiątków kilometrów z punktową precyzją – są w stanie trafiać nawet pojedyncze pojazdy. I choć działa te występują w formie holowanej, to ich najdoskonalszą i najbardziej zaawansowaną formą są samobieżne armatohaubice – na podwoziu kołowym albo gąsienicowym. W zależności od rodzaju napędu ważą one od kilkunastu do pięćdziesięciu kilku ton.
I tutaj czas na zaskoczenie. Wbrew pozorom to nie AHS-y, mimo ich zabójczej siły ognia, są podstawowym i najbardziej rozpowszechnionym środkiem wsparcia ogniowego żołnierzy na całym świecie. Są nim moździerze. I nie ma w tym żadnego przypadku. To bowiem jedna z najprostszych konstrukcji artyleryjskich, będąca w użyciu od XIV wieku, która umożliwiała strzelanie granatami o niesamowitej wręcz rozpiętości kalibrów – największe moździerze miały kaliber prawie 900 mm.
Jednak nie te ogromne, ale znacznie mniejsze moździerze okazały się złotym środkiem ogniowym na polu walki. Zdecydowała o tym ich mobilność, bowiem konstrukcje nazywane moździerzami piechoty, kalibru do 60–70 mm, żołnierze są w stanie przenosić samodzielnie, dzięki czemu mogą z nich korzystać bez zbędnej zwłoki. W przypadku większych egzemplarzy, kalibru od 80 do 120 mm, choć na dalsze odległości muszą być niestety transportowane pojazdami (najczęściej są holowane), ich obsługa jest w stanie relatywnie szybko zmienić stanowisko ogniowe, przetaczając je siłą własnych mięśni.
Zaletą moździerzy, od małych aż po największe, jest także ich amunicja. Po pierwsze jest tania w produkcji – wielokrotnie tańsza od pocisków kalibru 155 mm, a po drugie – co ma niebagatelne znaczenie na polu walki – wystrzał nią jest o wiele cichszy niż z klasycznej armaty. Zabójczą moc moździerzy podkreślają żołnierze walczący na Ukrainie, po obu stronach. Jak mówią, dopiero wybuch granatu mówi ci, że jesteś pod ostrzałem, bo samego wystrzału po prostu nie słychać. A pamiętajmy, że pociski moździerzowe mają relatywnie niewielki zasięg – około 10–16 km – więc prowadzący ogień pododdział nie może być oddalony od celu zbyt daleko.
Słabą stroną moździerzy jest, jak już wspomniałem wyżej, ich mobilność (w przypadku większych konstrukcji) oraz ochrona przed ogniem kontrbateryjnym. Nie oszukujmy się, gdy przeciwnik zlokalizuje nasze stanowisko ogniowe, a my będziemy nadal prowadzić z niego ostrzał, to nawet jedna AHS może zlikwidować cały pododdział jednym celnym strzałem z 40–50 km.
Rozwiązaniem obu tych problemów są moździerze samobieżne, czyli takie, w których system ogniowy jest zamontowany na pojeździe – albo jako wieża, albo jako integralna część wozu. I w tym miejscu trzeba się pochwalić. To Polacy zbudowali najnowocześniejszą na świecie konstrukcję tego typu: M120K Rak, czyli 120-mm moździerz na podwoziu kołowego transportera opancerzonego Rosomak. Owszem, wiele osób zarzuca, że przecież to broń oparta na pomyśle fińskiej Patrii i że moździerz może mieć formę wieży osadzonej na pojeździe (wóz NEMO), ale to ogromnie krzywdząca opinia. Rak jest w mojej opinii o wiele lepszy od NEMO, przede wszystkim dzięki zaawansowanemu systemowi kierowania ogniem Topaz oraz możliwości załadowania amunicji w każdej pozycji lufy.
Jedną z naszych wad narodowych jest tendencja do zachwycania się tym, co „zagraniczne”. Rak jest w mojej ocenie świetnym przykładem, że to inni mają czego się od nas uczyć. I wcale nie chodzi mi o jego walory techniczne, ale o walory taktyczno-operacyjne. Kiedy w połowie pierwszej dekady XXI wieku polskie wojsko zdecydowało, że chce na bazie dopiero co pozyskanych KTO Rosomak mieć także ich wersję wsparcia ogniowego, nie brakowało głosów, że przecież mamy holowane 98 mm, więc one w razie potrzeby „zrobią robotę”.
Czas pokazał, jak bardzo słuszne były to decyzje. Dziś nasycenie dronami jest takie, że nie mówimy o setkach, ale o tysiącach bezzałogowców latających nad polem walki. A gdy doda się do tego coraz lepsze systemy radarów artyleryjskich, to musimy mówić nie o kilku minutach spokojnego prowadzenia ognia z wybranych przez nas stanowisk ogniowych, ale o minucie, czasem dwóch. Rak zapewnia zaś nie tylko ochronę przed ostrzałem przeciwnika, lecz także błyskawiczną zmianę pozycji ogniowych. I każdego dnia potwierdzają to wnioski z wojny na Ukrainie.
Dlatego wcale się nie dziwię, że w ostatnim czasie armie dwóch kluczowych europejskich państw – Niemiec i Francji – po dekadach wykorzystywania jako broni wsparcia ogniowego piechoty zmotoryzowanej i zmechanizowanej różnego kalibru moździerzy holowanych – zdecydowały się na zakup konstrukcji automatycznych na podwoziu kołowym. Co przy tym istotne, o ile Francuzi wymyślili sobie auto, w którym system ogniowy jest ukryty w środku, o tyle Niemcy zdecydowali się na kopię polskiego rozwiązania, czyli transporter kołowy z moździerzem w wieży. Na koniec tylko muszę ze smutkiem skonstatować, iż wielka szkoda, że nie wybrali systemu wieżowego od Raka. Tym bardziej że pracujemy obecnie nad jego drugą generacją, którą można byłoby dostosować do ich narodowych wymagań.
autor zdjęć: 1 WBPanc

komentarze