Pojazdy Morskiej Jednostki Rakietowej zostały rozlokowane pod osłoną lasu. Wóz dowodzenia, ruchomy węzeł łączności, wyrzutnia. W tej chwili to właśnie ona jest najważniejsza. Bo kiedy przychodzi sygnał „do boju!”, błyskawicznie rusza z miejsca, wyjeżdża na otwartą przestrzeń i... wykonuje uderzenie rakietowe. Tym razem symulowane.
Gdy docieramy na lotnisko, pojazdy stoją już na stanowiskach. Wyrzutnia, wóz dowodzenia, ruchomy węzeł łączności – wszystkie na podwoziu Jelcza. Silniki terkoczą na jałowym biegu, załogi krzątają się wokół czyniąc ostatnie przygotowania do ćwiczeń. – Dziś będziemy zgrywać siły na poziomie baterii. Wykonamy symulowane uderzenia rakietowe do celów na Bałtyku – tłumaczy Dominik, dowódca zespołu ogniowego z Morskiej Jednostki Rakietowej. A my przez kilka kolejnych godzin będziemy towarzyszyć jego pododdziałowi, by zobaczyć, jak to wygląda w praktyce.
Z wybrzeża na pokład
MJR to jedna z najnowocześniejszych jednostek polskiej armii. O jej sile stanowią przede wszystkim wyrzutnie pocisków NSM (z ang. Navy Strike Missile), które są w stanie razić okręty przeciwnika nawet z odległości 200 km. Do tego dochodzi ponadprzeciętna mobilność. Pojazdy należące do MJR potrafią przemieszczać się zarówno po szosach, jak i bezdrożach. Mogą ukryć się w lesie, a potem błyskawicznie wyjechać na stanowisko, oddać salwę i... ponownie zniknąć w ostępach. Do tego łatwo je załadować na okręt transportowo-minowy, bądź pokład dużego samolotu i w stosunkowo krótkim czasie przerzucić w dowolny region Europy. Jednostka ćwiczy to systematycznie. – W ostatnich latach realizowaliśmy już zadania w Rumunii, Estonii, Szwecji, a nawet na Islandii – wylicza kmdr por. Maciej Jonik, zastępca dowódcy MJR.
MJR stacjonuje w Siemirowicach. Podlega 3 Flotylli Okrętów, a powstała równo dziesięć lat temu. Składa się z dwóch dywizjonów bojowych, wyposażonych w wyrzutnie, ale też wozy dowodzenia, radary i mobilne węzły łączności. Dywizjony dzielą się na baterie, a te z kolei – na zespoły ogniowe. Do tego dochodzi dywizjon zabezpieczenia z pododdziałami przeciwlotniczymi oraz logistycznymi. MJR jest niczym wysoce zaawansowany mechanizm. Kiedy jednak zostanie wprawiony w ruch, działa błyskawicznie.
Realizacja: Łukasz Zalesiński, Mateusz Paderewski
Hipotetyczna sytuacja – do polskiego wybrzeża zbliżają się okręty desantowe przeciwnika. Zespół zostaje wykryty przez krążącą ponad Bałtykiem parę F-16. Informacja trafia do Morskiej Jednostki Rakietowej, zaś jej dowódca wybiera dywizjon, który wykona uderzenie rakietowe. Wskazane pojazdy zwykle są już w rejonie działania, bo przecież wojna nie wybucha znienacka. Armia ma czas, by się odpowiednio przygotować. Kolejny krok – dowódca dywizjonu przydziela cele bateriom, wreszcie z ich poziomu zadania są cedowane na poszczególne zespoły ogniowe. – W tej układance jesteśmy ostatnim ogniwem – przyznaje Dominik. – Przygotowujemy się do uderzenia, a kiedy dopełnimy wszelkich związanych z tym czynności, zwracamy się do przełożonego o akceptację misji. Po jej uzyskaniu, czekamy na sygnał. Następnie wyjeżdżamy na pozycję, oddajemy strzał i odskakujemy w bezpieczne miejsce, tak, by uniknąć wykrycia przez przeciwnika – tłumaczy dowódca zespołu ogniowego. Procedura sprawia wrażenie czasochłonnej, w rzeczywistości jednak wcale taka nie jest. – Od momentu wskazania celu i zatwierdzenia misji przez przełożonego do momentu wystrzału zwykle mija kilka minut – mówi Dominik. Kluczową sprawą jest tutaj szybki przepływ informacji. – Nasze węzły łączności zaliczają się do najnowocześniejszych w polskiej armii – zapewnia Agnieszka, która dowodzi tak zwaną aparatownią funkcjonującą na poziomie baterii. – Korzystamy zarówno z łączy radiowych, jak i satelitarnych. Dzięki zaawansowanym technologicznie urządzeniom potrafimy w błyskawicznym tempie deszyfrować i szyfrować spływające do nas informacje, a także rozsyłać je do wozów odpowiednich szczebli – podkreśla.
Mało tego, w razie potrzeby obieg informacji można jeszcze skrócić, planując i realizując misję na poziomie pojedynczej baterii. Sam dywizjon również nie musi być zdany wyłącznie na informacje z zewnątrz. Radar, którym dysponują jego dowódcy potrafi nie tylko monitorować sytuację powietrzną w promieniu 240 km, ale też śledzić potencjalne cele na morzu w odległości do 50 km. Choć oczywiście to jedynie dodatkowa możliwość. Z powierzchni morza, a tym bardziej z pokładu samolotu widać jednak więcej.
Tymczasem pojazdy rozstawione na płycie lotniska powoli opuszczają stanowiska i ruszają w stronę pobliskiego lasu. To była zaledwie przygrywka, szybki trening z zajęcia pozycji. Dopiero teraz zacznie się zasadnicza część ćwiczenia. Pakujemy się więc do samochodów i podążamy ich śladem.
„Do boju!”
Przez kilka kilometrów jedziemy wzdłuż ściany lasu, wreszcie na jednym ze skrzyżowań skręcamy pomiędzy drzewa. Kilkadziesiąt metrów dalej dostrzegamy pierwszy pojazd, po nim kolejne. W okolicy krążą zamaskowani marynarze z długą bronią. To drużyna rozpoznawcza. – Nasze zadanie polega na rozpoznaniu terenu przed wjazdem kolumny pojazdów należących do baterii ogniowej. Zwykle na miejscu pojawiamy się kilkanaście minut wcześniej. Sprawdzamy, czy rejon nie został skażony, zaminowany, czy przeciwnik nie urządził tam zasadzki – tłumaczy Jakub, dowódca drużyny rozpoznawczej. – Jeśli wszystko jest w porządku, dajemy sygnał dowódcy baterii. Potem ubezpieczamy kolumnę: prowadzimy patrole, kontrolujemy wjeżdżające pojazdy – opisuje. Ale praca rozpoznania nie zamyka się w kilku godzinach. – Wcześniej, zwykle kilka dni przed zasadniczym zadaniem, wyznaczamy w okolicy tak zwane rejony zapasowe, czyli miejsca, w które pojazdy mogą przemieścić się bezpośrednio po wykonaniu ostrzału, albo też przed nim, jeśli okazałoby się, że rejon główny jest w taki czy inny sposób zagrożony – wyjaśnia Jakub.
Tutaj jednak wszystko wydaje się w porządku. Po wjeździe w las pojazdy zwykle są maskowane tak, by nie można ich było dostrzec nie tylko z pobliskiej drogi, ale też z powietrza. Ochronne siatki marynarze zrzucają zazwyczaj dopiero kilka minut przed wyjazdem na pozycje. To zapewne nastąpi niebawem, teraz jednak mamy chwilę na rozmowę. – Mobilna wyrzutnia może przenosić cztery pociski NSM. W skład załogi wchodzi trzech żołnierzy. Prócz dowódcy to kierowca i operator systemów. Teraz czekamy na sygnał od przełożonych. Kiedy to nastąpi, w ciągu maksymalnie kilku minut znajdziemy się na pozycji – mówi Sebastian, dowódca obsługi jednej z wyrzutni. Pojazd stoi na leśnej drodze. Dowódca – kilkadziesiąt metrów dalej. W ręku trzyma chorągiewki sygnalizacyjne. Wreszcie po kilku minutach przychodzi rozkaz do ataku. Sebastian unosi chorągiewki, silnik Jelcza wchodzi na wysokie obroty i pojazd pędem rusza przed siebie, rozrzucając wokół grudki ziemi i kępki darni, wreszcie wyjeżdża z lasu i zajmuje pozycję na skraju sąsiedniego lotniska. Część, w której posadowione zostały pociski wędruje w górę. Chwilę później następuje salwa. A raczej nastąpiłaby, gdybyśmy obserwowali ćwiczenia z użyciem realnych środków bojowych.
W taki właśnie sposób MJR ćwiczy praktycznie na okrągło. Marynarze szkolą się na terenie bazy, ale też poza nią. Krążą wzdłuż polskiego wybrzeża – przede wszystkim w jego środkowej i wschodniej części – rozstawiając pojazdy w lasach i na łąkach, szlifując procedury związane z uderzeniem rakietowym. Regularnie biorą też udział w ćwiczeniach – zarówno tych krajowych, jak i międzynarodowych, wespół z pododdziałami naszej armii i u boku sojuszników. Najczęściej przypadają im kluczowe role, bo pociski NSM w założeniu mają stanowić przysłowiowy języczek u wagi. Jak choćby podczas jednej z edycji ćwiczenia „Hedghog” w Estonii, kiedy rozmieszczone na wybrzeżu wyrzutnie zamknęły szlaki żeglugowe z głębi Zatoki Fińskiej na otwarty Bałtyk. – Odpowiadamy za zabezpieczenie naszych akwenów morskich i baz, ale też wobec potencjalnych przeciwników pełnimy funkcję odstraszającą. Jak swego czasu stwierdził jeden z admirałów, jesteśmy kłami polskiej armii... – zaznacza kmdr por. Jonik.
Wkrótce też potencjał nadbrzeżnej artylerii rakietowej zostanie znacząco wzmocniony. Jeszcze w 2023 roku Polska zamówiła sprzęt dla dwóch kolejnych morskich jednostek rakietowych. W myśl założeń mają one zostać skompletowane w latach 2026–2032. Niebawem też w siłach zbrojnych powstanie Brygada Rakietowa Marynarki Wojennej. – To znak, że przełożeni i decydenci docenili nasz potencjał i uznali, że warto go rozbudowywać – komentuje kmdr por. Jonik. – Wraz z powołaniem nowej brygady, zyskamy możliwości, by realizować nasze zadania na jeszcze szerszych akwenach nie tylko w kraju, ale też poza jej granicami. A to dla Polski na pewno duża korzyść – podsumowuje oficer.
autor zdjęć: Łukasz Zalesiński

komentarze