Amerykańska armia codziennie wspiera służby federalne, policję, straż pożarną oraz pograniczników, dostarczając im dane pochodzące z wykorzystywanych przez nią dronów rozpoznawczych, które latają na przykład nad terenami klęsk żywiołowych lub pilnują infrastruktury energetycznej. Wojskowi z USA przyznają, że system dzielenia się z cywilnymi instytucjami zbieranymi przez bezzałogowce danymi rozpoznawczymi powstawał opornie – pisze Krzysztof Wilewski, dziennikarz portalu polska-zbrojna.pl.
Kiedy w 2008 roku Kalifornia zmagała się z gigantycznymi pożarami, które pochłonęły ponad tysiąc domów oraz zniszczyły tysiące hektarów lasów i upraw, do walki z ogniem ruszyli zarówno lokalni strażacy i policjanci, jak i amerykańska armia. Wojsko wysłało na pomoc służbom porządkowym naziemną logistykę – ciężarówki i cysterny na wodę oraz bezzałogowe samoloty rozpoznawcze. Dla wprowadzonych do służby na przełomie 2006/2007 roku RQ-4 Global Hawk, które nie tylko mogą latać wysoko – na pułapie aż 18 tysięcy metrów (żaden inny bezzałogowiec nie lata wyżej), lecz także również bardzo długo. Rekordowa misja jednego z nich trwała 33 godziny. Była to pierwsza duża „cywilna” akcja.
Wojskowe drony na pomoc cywilom
Podczas wspomnianych pożarów wojskowe drony wykonały fenomenalną robotę. Dzięki temu, że latały nad zagrożonymi terenami przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, strażacy cały czas dysponowali informacją o tym, w jakim kierunku przemieszcza się ogień, gdzie sytuacja staje się krytyczna i trzeba skierować tam dodatkowych ludzi. Bezzałogowce najbardziej przydawały się w nocy, gdy walkę z ogniem ograniczano do minimum alb wręcz przerywano. One, wisząc kilkanaście kilometrów nad ziemią, cały czas były na posterunku. Gdy o poranku wznawiano operację, jej dowódca miał pełny obraz sytuacji i wiedział, dokąd wysłać ludzi.
Oficer amerykańskiej armii, z którym rozmawiałem w Waszyngtonie na temat prawnych uwarunkowań użycia dronów w „cywilnej” przestrzeni powietrznej, wyjaśnił mi, że Amerykanie dopiero pracują nad przepisami, które uregulują całościowo prawne aspekty zastosowania bezzałogowców w przestrzeni powietrznej USA. Co więcej, całkiem niedawno, bo zaledwie kilka lat temu, dorobili się sprawnie działającego systemu udostępniania danych zbieranych przez wojskowe drony innym służbom, takim jak policja czy straż pożarna. – Teraz jest to w pełni ustandaryzowane. Gdy zapadnie decyzja o użyciu samolotu w jakiejś akcji, od razu następuje odtajnienie zbieranych przez niego danych, by je udostępnić konkretnej służbie – komentował amerykański wojskowy.
Niezastąpione podczas klęsk żywiołowych
O tym, jak cenne są w akcjach kryzysowych zbierane przez wojskowe drony dane, mogłem przekonać się podczas kolejnych spotkań w ramach zorganizowanego przez US Mission to the NATO touru poświęconego projektowi budowy sojuszniczego systemu obserwacji obiektów naziemnych z powietrza (AGS – Alliance Ground Surveillance), kiedy po kilku dniach przebywania w Brukseli i Waszyngtonie udaliśmy się wreszcie do siedziby producenta Global Hawków – firmy Northrop Grumman w San Diego. Tam, w centrum badań nad UAV, pokazano nam nie tylko zdjęcia i filmy zrobione przez drony w czasie gaszenia pożarów w Kalifornii w 2008 roku, lecz także podczas innych „cywilnych” akcji, w których brały udział Global Hawki, czyli po trzęsieniu ziemi na Haiti w 2010 roku, po katastrofie w elektrowni jądrowej w Fukushimie w 2011 roku oraz po tsunami, które w 2012 roku uderzyło w Hawaje.
Poza jakością zdjęć, zarówno tych klasycznych, optycznych, jak i tych wykonanych w podczerwieni lub będących zobrazowaniem fal radaru, duże wrażenie zrobiła na mnie sprawność (i szybkość), z jaką amerykańska armia wysyłała drony do akcji w danym rejonie. Na Haiti były już kilkanaście godzin po trzęsieniu ziemi. To dzięki zebranym przez nie danym koordynowano akcję ratunkową. Podobnie było z katastrofą w Fukushimie, gdzie RQ-4 wysłano następnego dnia po awarii reaktora. Bezzałogowce działały w powietrzu (zmieniając się w ramach dobowych misji) przez kolejne dwa tygodnie.
Nie będę ukrywał, że rozmawiając z Amerykanami o ich doświadczeniach związanych z użyciem wojskowych bezzałogowców do działań kryzysowych, podczas których – podobnie jak u nas – „rządzą” cywilne służby, zastanawiałem się, jak wyglądałoby to w Polsce. Czy będziemy potrafili równie sprawnie jak nasi sojusznicy wykorzystywać drony podczas powodzi lub pożarów? Naprawdę chciałbym, żeby odpowiedź brzmiała: „oczywiście, tak”.
Miliardowe koszty związane z dronami
Wróćmy do sojuszniczego systemu obserwacji obiektów naziemnych z powietrza (AGS). Nie wnikając, kto odpowiada za to, że – po zainwestowaniu kilkuset milionów złotych w projekt AGS – MON zdecydowało w 2009 roku o wycofaniu się z programu, dobrze się stało, że obecne kierownictwo resortu dwa lata temu podjęło decyzję o powrocie Polski do AGS. Fakt, to nie jest tani program, koszt bowiem pięciu bezzałogowców RQ-4 plus centrum dowodzenia we Włoszech (w miejscowości Sigonella) oraz mobilnej infrastruktury dowodzenia to łącznie 1,5 mld euro. Ale dzięki członkostwu w AGS nasz przemysł zbrojeniowy ma szansę na pozyskanie zaawansowanych technologii, przede wszystkim radarowych i teleinformatycznych, których opracowanie we własnym zakresie byłoby dla niego albo nieosiągalne, albo trwałoby dekady i kosztowało krocie.
komentarze