Zadanie? Ewakuacja oraz zaopatrzenie rannych po ataku terrorystycznym z wykorzystaniem zasad medycyny pola walki. Żołnierze z 6 Mazowieckiej Brygady Obrony Terytorialnej ćwiczyli pod okiem amerykańskich instruktorów. Podczas szkolenia terytorialsi musieli pokazać, że potrafią skutecznie działać mimo presji czasu i stresu.
Na terenie 61 Batalionu Lekkiej Piechoty z Książenic przez pięć dni maja żołnierze WOT-u szkolili się z medycyny pola walki. W ostatnim dniu odbyło się ćwiczenie MASCAL (Mass Casualty – zdarzenia masowe), które miało sprawdzić umiejętności udzielania pomocy w warunkach bojowych. Było także okazją do szlifowania współpracy żołnierzy z policją i strażą pożarną. Według scenariusza doszło do ataku terrorystycznego, a napastnicy wzięli wielu zakładników. Do akcji wkroczyła policja i oddziały BOA. Gdy terroryści zostali zneutralizowani, terytorialsi z 6 MBOT rozpoczęli realizację zadań: ewakuację rannych i oczyszczanie terenu, które miało na celu zapewnienie bezpieczeństwa na nim i możliwość dalszego wykorzystania przez siły własne. Najpierw musieli oni udzielić poszkodowanym pierwszej pomocy i przetransportować ich do wojskowej placówki medycznej poziomu I, a następnie do okolicznych szpitali.
Im więcej stresu, tym… lepiej
Wszystkie te działania żołnierze WOT-u mieli wykonywać pod presją czasu. Wpisany w scenariusz chaos był kwestią kluczową. Starano się więc zaaranżować wydarzenia charakterystyczne dla zdarzeń masowych i trudne do kontrolowania. Przykład? Żołnierze musieli zmierzyć się z sytuacją, w której rannych było więcej niż noszy. – Działanie w warunkach chaosu, gdy wiele rzeczy dzieje się jednocześnie, a zadania trzeba wykonywać w pośpiechu, pozwala obserwować rzeczy, na które nie zwracamy uwagi w normalnych warunkach. W ten sposób dostrzegamy, że np. zapiaszczone nosze trudno włożyć do ambulansu albo że rozładowuje się jakaś aparatura – tłumaczy dr nauk medycznych, por. Sławomir Chomik, dowódca zespołu medycznego 61 Batalionu Lekkiej Piechoty. Doświadczenie uzyskane w ten sposób jest uwzględniane później przy planowaniu czy korekcie procedur.
Organizatorzy zadbali, by szkolenie odbywało się w warunkach jak najbardziej zbliżonych do tych, jakie panują podczas rzeczywistego ataku terrorystycznego. I tak terytorialsi – wśród „wystrzałów” – wchodzili do hali, w której panowała prawie całkowita ciemność, aby następnie wyprowadzić z niej kilkunastu rannych, m.in. osoby nieprzytomne. W tę rolę wcielali się uczniowie jednej ze szkół średnich. Użyto także bardzo realistycznych manekinów, ważących nawet 90 kg. Terytorialsi mieli świadomość, że od ich decyzji lub ich braku zależało przeżycie ofiar.
Po wyprowadzeniu z budynku najpoważniej poszkodowanych ćwiczący udzielali rannym pomocy, tamując masywne krwotoki i opatrując najpoważniejsze rany zagrażające życiu. Uczestnicy wciąż znajdowali się w strefie zagrożonej ostrzałem. Następnie przenoszono rannych w wyznaczone miejsce, by tam dokonać kolejnej oceny obrażeń i udzielać pomocy wg protokołu MARCHE, który pozwala usystematyzować kolejność udzielania pomocy poszkodowanemu na polu walki. W tym punkcie terytorialsi także musieli wykonać czynności ratujące życie ofiar. Tamowano krwotoki, zakładano kolejne opaski uciskowe i opatrunki. Opanowanie tych umiejętności jest wyjątkowo istotne. – Za trzy główne przyczyny śmierci na polu walki uważa się: masywne krwotoki, niedrożność dróg oddechowych i odmę prężną. W przypadku tych urazów czas, w jakim zostanie udzielona pomoc, jest kluczowy – przypomina por. Sławomir Chomik.
Gdy wydawało się, że sytuacja jest w miarę opanowana, następuje ponowny atak terrorystyczny. Tym razem z drona. Chaos narasta. Wszędzie słychać krzyki i wystrzały. Terytorialsi ruszają do kolejnych zadań. Sytuację komplikuje to, że ranny zostaje jeden z dowódców.
Strzały w końcu cichną. Żołnierze kontynuują ewakuację. Ranni na noszach byli przenoszeni do wojskowej placówki medycznej poziomu I zabezpieczającej pomoc przedszpitalną. W tym miejscu poszkodowani przechodzili kolejną selekcję. To tzw. triaż, który wskazuje, w jakiej kolejności pacjenci mają otrzymać bardziej zaawansowaną pomoc medyczną. Niestety, stan części osób się pogorszył. Placówka umożliwiała podanie kroplówek czy założenie dodatkowych opatrunków.
Co dla terytorialsów było najtrudniejsze?
Szer. Jarosław z 61 Batalionu Lekkiej Piechoty z Książenic przyznaje, że ćwiczeniom, w których brał udział po raz pierwszy, towarzyszyły adrenalina i duża presja. Ważna też była sprawność fizyczna, ponieważ zajęcia odbywały się na dosyć rozległym terenie i przenoszenie rannych dawało się we znaki. W strefie opatrywania rannych żołnierze pracowali w stresie. Podkreślił, że nie jest medykiem, ale po tym szkoleniu czuje się pewniej. – Jeśli zajdzie taka potrzeba, gdybym został na przykład świadkiem wypadku samochodowego, będę teraz w stanie skutecznie udzielić pierwszej pomocy poszkodowanym – mówi.
Co było najtrudniejszym elementem szkolenia? St. szer. Stanisław z 6 MBOT wskazuje na konieczność udzielenia pomocy wielu osobom oraz ocenę ich stanu i dokonanie selekcji. – Musieliśmy decydować, który z poszkodowanych potrzebuje natychmiastowej pomocy, a który może poczekać, bo na przykład ma złamaną nogę czy jest przytomny – tłumaczy.
Dla terytorialsów szkolenie miało jeszcze jedną wartość. Mieli okazję uczyć się od amerykańskich żołnierzy, z których część doświadczenie zdobywała m.in. w Afganistanie. Instruktorzy zostali wydzieleni z 1st Armored Division, 443rd Civil Affairs Battalion oraz U.S. SOF. Mjr Justin Ghan z 1st Armored Division, którego zmiana przebywa w Polsce od wielu miesięcy, przyznał, że najbardziej wymagającą częścią ćwiczenia było tzw. zarządzanie chaosem. W jego ocenie terytorialsi poradzili sobie wyjątkowo dobrze podczas akcji. Oficer podkreśla, jak ważne są wspólne ćwiczenia, dzięki którym żołnierze razem pracują, szlifują język, poznają kulturę i nawyki, bo to wpływa na coraz lepszą współpracę sojuszniczą.
Por. Sławomir Chomik zapowiada, że ćwiczenia będą kontynuowane także na większą skalę przy współpracy różnych służb. – Takie współdziałanie sprawia, że w momencie kiedy coś się wydarzy, wiemy, jak się zachować i kto dowodzi – mówi. Porucznik dodaje, że tego rodzaju szkolenia są także okazją do testowania nowego sprzętu. W tym przypadku były to namioty nowego typu NS26 – lżejsze i niewidoczne w noktowizji.
autor zdjęć: WOT

komentarze