moja polska zbrojna
Od 25 maja 2018 r. obowiązuje w Polsce Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, zwane także RODO).

W związku z powyższym przygotowaliśmy dla Państwa informacje dotyczące przetwarzania przez Wojskowy Instytut Wydawniczy Państwa danych osobowych. Prosimy o zapoznanie się z nimi: Polityka przetwarzania danych.

Prosimy o zaakceptowanie warunków przetwarzania danych osobowych przez Wojskowych Instytut Wydawniczy – Akceptuję

Jak lew z orłem

Polska była potrzebna Wielkiej Brytanii nie po to, aby wygrać wojnę, ale po to, by do niej nie dopuścić – mówi dr hab. Jakub Polit, historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego. O tym, kto zyskiwał na sojuszu polsko-brytyjskim i jak w czasie wojny wyglądały relacje między Polakami i Brytyjczykami możecie przeczytać w najnowszym kwartalniku „Polska Zbrojna. Historia”.

Panie Profesorze, podobno największym sukcesem Rzeczypospolitej w 1939 r. było wciągnięcie do wojny Wielkiej Brytanii i uczynienie konfliktu z Niemcami światowym?

Dr hab. Jakub Polit: W pewnym sensie tak było, z tym tylko zastrzeżeniem, że należy pamiętać, iż historia nie jest nauką ścisłą ani eksperymentalną. Mówiąc inaczej, nie możemy tego „filmu” puścić raz jeszcze i się przekonać, że droga, którą przeszliśmy, miała jeszcze inne rozwidlenie, gdzie można by sprawy rozegrać inaczej. Jeżeli więc wojna rzeczywiście musiała wybuchnąć i jeżeli rzeczywiście musieliśmy w niej wziąć udział już w 1939 r., to bez wątpienia naszym sukcesem było to, że udało się w niej mieć po naszej stronie dwa wielkie mocarstwa – przede wszystkim Wielką Brytanię, dlatego że Francja po pierwsze: szybko się z wojny wycofała, a po drugie: Wielka Brytania miała znacznie bardziej globalne interesy.

My na tej wojnie nie ugraliśmy zbyt wiele. Zasadne są wątpliwości, czy w ogóle ją wygraliśmy. Natomiast zawsze możliwe były scenariusze jeszcze gorsze. Można sobie wyobrazić na przykład, że wojna wybucha w Europie Środkowej przy antypolskim udziale niemiecko-sowieckim, a po naszej stronie nie staje nikt. Następnie zwołany jest jakiś kongres europejski, gdzie dochodzi – ku zadowoleniu wszystkich – do stworzenia Polski w granicach Księstwa Warszawskiego. Przecież wiadomo, że Hitler zamierzał początkowo pozostawić jakieś państwo polskie, kadłubowe, ale pozwalające na zawarcie pokoju z mocarstwami. Natomiast Stalin wyraźnie sobie tego nie życzył w drugim pakcie Ribbentrop-Mołotow, bo chciał, by wojna na Zachodzie trwała dłużej. Czyli znalezienie sobie sojusznika brytyjskiego to bez wątpienia był sukces. Inną sprawą jest, jak ten sukces wykorzystaliśmy i jak graliśmy tą kartą. Bezsprzecznie jednak to osiągnięcie należy zapisać na konto ekipy piłsudczykowskiej, gdyż wśród zwięzłych wytycznych, które zostawił umierający marsz. Józef Piłsudski Józefowi Beckowi, oprócz zdania, by utrzymać jak najdłużej się da – czyli w domyśle: w nieskończoność się nie da – dobre stosunki z Niemcami, znalazło się żądanie pozyskania sobie Brytyjczyków. Piłsudski w charakterystyczny dla siebie sposób poradził Beckowi, żeby przy tym nie rzucać się Anglikom na szyję, bo oni tego nie lubią, tylko stworzyć taką sytuację, kiedy oni do nas przyjdą.

Po co właściwie Brytyjczykom potrzebny był sojusz z Polską w sierpniu 1939 r.?

Co do tego toczy się dyskusja zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Polsce. My się doszukujemy drugiego czy trzeciego dna i nie jest to pozbawione sensu. Lecz najkrócej można powiedzieć tak: Polska była potrzebna Wielkiej Brytanii nie po to, aby wygrać wojnę, tylko – co warto podkreślić – żeby do wojny w 1939 r. nie doszło. Bo my rzadko sobie uzmysławiamy to, że Wielka Brytania w 1939 r. była bodajże jedynym mocarstwem świata, które nie mogło spodziewać się niczego dobrego po wojnie. Innymi słowy: był to kraj, który na konflikcie zbrojnym nic nie mógł zyskać, nawet w przypadku zwycięstwa. Można sobie łatwo wyobrazić, co na zwycięskiej wojnie mogłyby zyskać Niemcy, Sowiety, Włochy, Japonia, nawet Stany Zjednoczone. Natomiast nie Wielka Brytania, która – jak to określił skądinąd źle przez nas oceniany David Lloyd George – ma już tyle ziem i interesów, co jej potrzeba, a prawdopodobnie jeszcze więcej. Brytyjczykom po prostu chodziło o utrzymanie status quo. Wojna mogła przynieść perturbacje gospodarcze i rozluźnienie więzi między poszczególnymi składowymi imperium. I tak się stało. Pamiętajmy, że już w 1939 r. Irlandia – dominium brytyjskie – nie wzięła udziału w wojnie, co było groźnym ostrzeżeniem, że można to zrobić. Być dominium, państwem, którego głową jest nominalnie władca brytyjski, ale do tej solidarności się nie poczuwać. To był przykry sprawdzian. Liczono więc w Londynie, że budując koalicję, straszak, który uzmysłowi Niemcom, że dalsza ekspansja może ich drogo kosztować, uda się nie doprowadzić do eskalacji konfliktu i zamrozić status quo. Umyślnie nie używam słowa „obronić” status quo, bo ono w Monachium zostało już zniszczone. I rzeczywiście wtedy sądzono, że jest to możliwe, a wszystko później pokazało, iż Wielka Brytania nie była przygotowana do wojny. Nie miała żadnych skutecznych planów, jak Polsce pomóc, nie tylko z cynicznych powodów, chociaż zapewne i takie też były. Plany wojenne po prostu nie istniały, a te długofalowe sprowadzały się do założenia, że należy wytrzymać i wciągnąć do wojny Stany Zjednoczone.

Po klęsce Francji w czerwcu 1940 r. Wielka Brytania została sama na polu walki, a gen. Władysław Sikorski i jego żołnierze, zwłaszcza lotnicy Dywizjonu 303, urośli do rangi „pierwszych sojuszników imperium brytyjskiego”. Jak wiemy, wybuch wojny sowiecko-niemieckiej i przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny szybko to zmieniły, ale Polacy jeszcze dość długo łudzili się, że są dla Brytyjczyków równorzędnym partnerem. Czy możemy wskazać moment, w którym polski rząd na obczyźnie przejrzał na oczy?

Sukcesy Dywizjonu 303 nie były bez znaczenia, bo one przyszły w najbardziej fatalnym momencie, kiedy Wielka Brytania była sama. Wtedy rzeczywiście zachwycano się nie tylko dokonaniami naszych lotników, ale i ewakuowanym do Szkocji wojskiem. Kiedy odpadła Francja, wskazywano, że są tysiące Polaków – przy tym nie precyzowano dokładnie ilu, ale podkreślano, że są to alianci relatywnie liczni i otrzaskani w bojach – i z nimi my, Brytyjczycy, nie jesteśmy sami. Ten ostatni argument był istotny również w politycznej sferze, bo pojawiały się głosy, także w Stanach Zjednoczonych, że skoro zapadło militarne rozstrzygnięcie, to nie ma sensu, żeby Brytyjczycy kontynuowali wojnę dla swoich egoistycznych interesów. W odpowiedzi w Londynie rzucano argument, że w Wielkiej Brytanii znalazły się rządy europejskie, które nie przestały walczyć z Niemcami i Anglia nie prowadzi wojny wyłącznie dla siebie.


Uroczystości pogrzebowe po śmierci gen. Władysława Sikorskiego w Londynie. Warta żołnierzy 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej przy katafalku.

Rok 1940 był rzeczywiście w stosunkach polsko-brytyjskich bogaty w heroiczne wydarzenia, ale później szybko sytuacja się zmieniła. To w pewnej mierze było nieuchronne, a już fatalną dla nas datą był 22 czerwca 1941 r. Wtedy pojawił się po stronie brytyjskiej aliant, którego interesy były, delikatnie mówiąc, sprzeczne z naszymi i który był wielokrotnie od nas silniejszy. Można by sobie wyobrażać trwanie wojny bez udziału sowieckiego, po przystąpieniu do niej Stanów Zjednoczonych – i ten wariant z pewnością byłby dla nas lepszy. Jednak tradycją brytyjskiej dyplomacji było kupowanie sobie poparcia najpierw kosztem przeciwnika, następnie kosztem państw niezaangażowanych w wojnie, a na końcu kosztem słabszych aliantów.

Czyli słynne angielskie odnoszenie sukcesów za pomocą i kosztem obcych wojsk.

Oczywiście, że tak, chociaż w jakiejś mierze jest to zrozumiałe, biorąc pod uwagę historię i uwarunkowania geograficzne Anglii, a później Wielkiej Brytanii. To wyspiarskie państwo w pierwszym rzędzie musiało utrzymywać marynarkę wojenną, a na siły lądowe funduszy zawsze brakowało, więc szukano sprzymierzeńców kontynentalnych, którzy tę lukę wypełniali. Wyjątkiem była I wojna światowa, po której – ku zdumieniu samych Brytyjczyków – okazało się, że Wielka Brytania ma trzecią co do wielkości armię na świecie, ale wyspiarze błyskawicznie ją rozpuścili na własne nieszczęście. Do 1939 r. znowu mieli nieliczne wojsko zawodowe i wyłącznie ochotnicze.

Wracając do pańskiego pytania, rzeczywiście rząd polski zorientował się późno co do istoty brytyjskiej polityki, przy czym tę orientację utrudniał mu jeszcze jeden fakt. Mianowicie tak jak atuty Polski po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej prawie całkowicie wyparowały, tak samo kurczyły się – acz nie doszczętnie – atuty Wielkiej Brytanii. Nawet gdyby to mocarstwo wobec Polski było bardziej lojalne, to nie mogło już tak łatwo forsować postulatów. Do końca czerwca 1941 r. Brytyjczycy musieli liczyć się z drobniejszymi sojusznikami, z których każdy oferował im coś interesującego: Holendrzy imperium kolonialne, Norwegowie flotę handlową, a Polska, jak już stwierdziliśmy, największą liczbę żołnierzy, większą niż mogły zaoferować pozostałe rządy na uchodźstwie razem wzięte. Od 1941 r. Brytyjczyków interesowała jedynie gra ze Związkiem Sowieckim i Stanami Zjednoczonymi, bo Chiny były czwartym mocarstwem jedynie z uwagi na Amerykanów, którzy zażądali, by tak honorować swego „klienta”.

Mówiąc o Polsce, musimy pamiętać, że w istocie mieliśmy do czynienia z dwoma ośrodkami władzy. Jednym był rząd na uchodźstwie, który miał za sobą aurę prawowitości i dostęp, tak to nazwijmy, do ucha potężnych aliantów. Drugim było Państwo Podziemne w kraju, które musiało działać w trudnych warunkach okupacji, ale to ono dysponowało ludnością i wielką podziemną armią. Jak się okazało, przywódcy podziemia mieli bardzo kiepskie informacje dotyczące tego, co rząd emigracyjny w Londynie naprawdę wie. Rząd z uwagi na źle rozumiany prestiż nie informował delegata na kraj i komendanta głównego Armii Krajowej, że wpływ Polski na wielkich sojuszników jest niezmiernie nikły. W kraju wierzono, że rząd gen. Władysława Sikorskiego, potem Stanisława Mikołajczyka wręcz współtworzy strategię aliantów, podczas gdy nie było możliwe nie tylko współtworzenie, ale nawet orientacja, jak ta strategia naprawdę wygląda. A kurs wypadków zrobił się dla nas tak fatalny, że po pewnym czasie w naturalnym ludzkim odruchu nie chcieliśmy wierzyć, że jest aż tak źle.

Czy gen. Władysław Sikorski po wizycie w Stanach Zjednoczonych w 1942 r. nie zaczął jednak bardziej w swej polityce stawiać na to mocarstwo?

Myślę, że mimo wszystko nie. Sikorski uważał, że to Wielka Brytania po wojnie będzie czynnikiem decydującym w Europie. A gdyby miał dostęp do tajnych amerykańskich dokumentów, to, rzecz paradoksalna, w tym przekonaniu by się jeszcze utwierdził. Prezydent Franklin Delano Roosevelt – forsujący teorię czterech, a w rzeczywistości trzech światowych policjantów, wyłączając z tego grona nominalnie przyłączone Chiny – uważał, że Stany Zjednoczone powinny zajmować się zachodnią hemisferą, Dalekim Wschodem, być może jeszcze sprawami afrykańskich kolonii francuskich, natomiast Europą powinna zarządzać Wielka Brytania w porozumieniu ze Związkiem Sowieckim. Pamiętajmy, że receptą gen. Sikorskiego na powojenną Europę była federacja, której trzonem miał być związek polsko-czechosłowacki, i wydawało mu się do pewnego okresu, nie do końca błędnie, że dla takich planów otrzymał brytyjskie błogosławieństwo. Sikorski rzeczywiście jeździł do Stanów Zjednoczonych, ale w zasadzie z dość ograniczonymi planami. Przede wszystkim po to, aby zdobyć bazę rekrutacji dla Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, co mu się nie udało. Okazało się, że Polacy w Stanach Zjednoczonych woleli służyć w wojsku amerykańskim. Związane to było oczywiście z przyczynami materialnymi jak wyższy żołd, ale też, o czym się dziś rzadko pamięta, z dość przykrymi wspomnieniami po demobilizacji Błękitnej Armii gen. Józefa Hallera, kiedy rząd polski ochotników spośród Polonii amerykańskiej, mówiąc delikatnie, potraktował po macoszemu.


Prezydent RP Władysław Raczkiewicz (z prawej) i premier RP gen. Władysław Sikorski podczas rozmowy.

Pamiętajmy, że Sikorski był przede wszystkim żołnierzem, który lubił myśleć, że w pewnym momencie zostawi biurko premiera i stanie na czele wojsk wkraczających do Polski. Przed przystąpieniem Sowietów do wojny po stronie aliantów – tylko Stany Zjednoczone i Kanada były rezerwuarem polskich ochotników do wojska. Ponadto Sikorski rzeczywiście chciał mieć dobre kontakty z krajem, w którym diaspora polska była znacząca. Cokolwiek byśmy powiedzieli o polityce zagranicznej prezydenta Roosevelta, a trudno o niej powiedzieć coś dobrego, to w pierwszych dwóch latach wojny Stany Zjednoczone mocno akcentowały dalsze istnienie państwa polskiego i Sikorski, przyjeżdżając do Waszyngtonu, mógł zawsze liczyć na to, że będzie witany z pełnym majestatem jako premier Rzeczypospolitej.

Abstrahując od wszystkich teorii na temat katastrofy gibraltarskiej, czy śmierć gen. Sikorskiego – polityka popularnego – nie rozwiązywała Brytyjczykom rąk w stosunkach z coraz bardziej problematycznym sojusznikiem?

Jeżeli nawet by tak było, to śmierć Sikorskiego rozwiązywała problemy z Polską w niewielkim stopniu. Na to trzeba patrzeć z globalnej perspektywy interesów brytyjskich. Oczywiście, jeśli rozpatrywalibyśmy tylko politykę na odcinku polskim, to można by na to pytanie odpowiedzieć twierdząco. Jednak dla Wielkiej Brytanii tak bardzo liczyło się poparcie sowieckie, tak bardzo liczyła się gra ze Stanami Zjednoczonymi, wreszcie – tak bardzo liczyły się sprawy imperialne, że kwestia polska była im całkowicie podporządkowana, że, mówiąc otwarcie, śmierć zasłużonego, ale trzeciorzędnego sojusznika, nie miała priorytetowego znaczenia. Ponadto śmierć Sikorskiego mogła przynieść pewne kłopoty Brytyjczykom, dlatego że miał on u Winstona Churchilla dobre notowania, dysponował potężnym ładunkiem wiary w Wielką Brytanię, aż poza granice naiwności, i cieszył się zarówno w Polsce, jak i wśród polskiej diaspory na świecie dość powszechnym autorytetem.

W pańskim pytaniu jest zawarte twierdzenie, że gdyby gen. Sikorski żył, nie pozwoliłby wyprzedawać polskich interesów. I to jest słuszne myślenie, nawet jego zażarci przeciwnicy, jak Władysław Pobóg-Malinowski, wskazywali, że z uwagi na dumę narodową, która była dodatnią cechą Sikorskiego, nie żyrowałby on różnych poczynań Anglosasów tak prędko jak Stanisław Mikołajczyk. Jednocześnie po śmierci Sikorskiego Brytyjczykom dużo kłopotu sprawiał dualizm na szczytach polskich władz. Czyli że Mikołajczyk jako premier miał kiepski kontakt z Wodzem Naczelnym, gen. Kazimierzem Sosnkowskim. Ci dwaj ludzie rzadko się w ogóle ze sobą spotykali. Pamiętajmy, że Mikołajczyk też służył w wojsku, ale miał tam stopień szeregowca, podczas gdy Sosnkowski był generałem broni. Ten konflikt utrudniał Brytyjczykom koordynowanie polityki polskiej i prawdopodobnie z gen. Sikorskim byłoby im w pewien sposób łatwiej. Później mógłby im przysporzyć problemów, ale przecież Mikołajczyk też stwarzał problemy podobnie jak Sosnkowski, którego Brytyjczycy pozbyli się zaskakująco łatwo.

Jak oceniłby Pan politykę Winstona Churchilla wobec Polski? Wbrew obiegowym opiniom, brytyjski premier znacznie częściej niż Franklin Delano Roosevelt podejmował próby ocalenia Polski przed Sowietami.

Winston Churchill jest bardzo ciekawą postacią. Nie tak dawno wygrał w plebiscycie na najsłynniejszego Brytyjczyka ostatniego tysiąclecia, co dowodzi, jak barwna to była osoba. Churchill nie bardzo pasuje psychologicznie do stereotypu oderwanego od wszystkich spraw cynika. Był to choleryk, czasami nawet histeryk; człowiek ulegający depresji, którą nazywał atakami czarnego psa. Churchill po matce Amerykance odziedziczył dużą uczuciowość. Nie chodzi mi o to, że kierował się w życiu ideałami, ale że wielokrotnie potrafił publicznie ronić łzy. Innymi słowy, nie był to człowiek odpowiadający wyobrażeniu o typowym flegmatycznym polityku brytyjskim.

Bez wątpienia Churchill był do sprawy polskiej w pewnym sensie przywiązany jako ten, który rozpoczął ją rozgrywać. Imponowała mu waleczność żołnierzy. Wydaje się jednak, że miał świadomość, iż jego polityka wobec Polski jest nieskuteczna. Ona nie była dla niego katastrofalna, ponieważ miał ważniejsze sprawy na głowie, ale pozostało mu po niej poczucie niedosytu i niesmaku. Pamiętajmy też, że był to polityk, który miał ze sprawami polskimi wielokrotnie styczność jeszcze przed II wojną światową, chociaż, kiedy zaistniała Polska niepodległa, on miał już 45 lat. To nie bez znaczenia, bo w chwili, gdy uformował się psychicznie, państwa polskiego nie było i wcale nie musiało być dla niego takie oczywiste, że ono jest niezbędnym komponentem porządku europejskiego. Wręcz przeciwnie, przed I wojną światową należał on do zagorzałych zwolenników sojuszu brytyjsko-rosyjskiego. W 1920 r. jego postawa była wybitnie propolska i – co istotne – Churchill wiedział, gdzie Polska znajduje się na mapie. Reasumując, popełnił on błąd polegający na tym, że wychodził z założenia, podzielanego, niestety, do pewnego czasu przez rząd polski w Londynie, że spór polsko-sowiecki ma charakter konfliktu terytorialnego. Co to znaczy? Ano że po bardzo przykrej dla Polaków utracie ziem wschodnich spór ten zaniknie i możliwe będą całkowicie poprawne stosunki między tymi państwami, ponieważ mają one wspólne interesy, zwłaszcza wobec Niemiec. Związkowi Sowieckiemu nie zależało na żadnym kompromisie w znaczeniu obopólnego, choćby bardzo nierównego podziału korzyści, tylko na, mówiąc wprost: bezwarunkowej kapitulacji. 

Churchill bardzo długo się łudził i wydaje się, że był przy tym szczery nawet w najbardziej wobec Polaków niesympatycznych odruchach. Na przykład kiedy nalegał na premiera Mikołajczyka, żeby się zgodził na Linię Curzona, mówiono, że nie odważyłby się tak rugać swego lokaja, ponieważ obawiałby się, że ten sobie pójdzie. Churchill wreszcie zobaczył, że oparcie wschodniej granicy Polski na Linii Curzona nie rozwiązuje problemu. Jedna z jego znajomych porównała go kiedyś ze źle w Polsce ocenianym Davidem Lloydem George'em. Zaznaczyła jednak przy tym, że różnica między nimi polegała na tym, że Churchill na ogół wiedział, kiedy popełnia świństwo, bo uważał, że musi tak postąpić, a Lloyd George był do tego niezdolny, bo zupełnie nie odróżniał dobra od zła.


Gen. Władysław Sikorski podczas awansowania lotników polskich, uczestników bitwy o Anglię

Churchill wiedział, że grę o Polskę przegrał, i na tym polega różnica między nim a Rooseveltem, któremu nasz kraj był najzupełniej obojętny. Chociaż, żeby całkowicie nie wchodzić w rolę adwokata Churchilla, warto go porównać z jeszcze jednym zachodnim mężem stanu, do którego też mamy pretensje, mianowicie z cesarzem Napoleonem Bonaparte. Kiedy Bonaparte abdykował w Fontainebleau w kwietniu 1814 r., zaraz po warunkach traktatu żądał zachowania Legii Honorowej, ale przed gwarancjami dla siebie i swojej rodziny, chciał, żeby polskie wojsko z bronią, sztandarami i orderami – z orderami związane były pensje – mogło odejść do kraju. Domagał się tego polityk całkowicie przegrany. I porównajmy sobie ten fakt z symptomatycznym brakiem ze strony rządu brytyjskiego (już Partii Pracy) zaproszenia polskich żołnierzy na defiladę zwycięstwa w Londynie. Churchill podczas jednego z przemówień w parlamencie wychwalał decyzje jałtańskie, a równocześnie przyznawał, że coś jest nie w porządku, bo z premierami dominiów ustalił, że da obywatelstwo żołnierzom polskim, którzy zechcą pozostać w imperium brytyjskim. Owszem, był to krok bezprecedensowy, ale złośliwi od razu zapytali, czemu nie proponował tego żołnierzom amerykańskim, holenderskim, norweskim. Ano dlatego, że już wiedział, iż będzie różnica w położeniu tych teoretycznie tak samo zwycięskich aliantów po zakończeniu wojny.

Pułkownik Stanisław Koszutski, dowódca 2 Pułku Pancernego z 1 Dywizji Pancernej, opisuje we wspomnieniach dramatyczne chwile, kiedy do dywizji stojącej nad Mozą na początku 1945 r. dotarły wiadomości o ustaleniach konferencji jałtańskiej. Przez kilka dni debatowano: bić się czy nie bić się dalej po stronie aliantów. Brytyjczycy ponoć mówili Polakom, że zrozumieją, jeśli ci wymówią sojusz. Ostatecznie zdecydowano, żeby się bić, i dywizja ruszyła ku niemieckiej granicy. Rozgoryczony Koszutski skomentował to jednak stwierdzeniem, że zabrakło w tym momencie komendanta Piłsudskiego, który doprowadził do kryzysu legionowego, czyli że Polacy powinni jednak pozwolić się Brytyjczykom zamknąć w obozach internowania, by dać światu świadectwo anglo-amerykańskiej obłudy. Co Pan sądzi o tym poglądzie?

Powtórzenie sytuacji kryzysu przysięgowego na Zachodzie oczywiście było możliwe. I jej gorącym orędownikiem był gen. Nikodem Sulik z 2 Korpusu Polskiego, który spośród wszystkich wyższych dowódców Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie chyba najdotkliwiej poczuł, co znaczy sowiecka władza. Powstaje jednak pytanie, czy byłby to krok słuszny. Często się przywołuje postawę Józefa Piłsudskiego, którego posunięcie z 1917 r. było modelowe i niezwykle skuteczne. Tylko trzeba się zastanowić, dlaczego Piłsudski to wszystko zrobił. Kogo on chciał tym wzburzyć? Przecież nie Niemców i Austriaków, żeby poczuli wyrzuty sumienia, że tak podle postępują wobec towarzyszy broni. Być może znalazłoby to rezonans u niektórych niemieckich oficerów jak hrabia Harry Kessler, który pamiętał bohaterstwo polskich legionistów na Wołyniu, ale przecież nie o to chodziło. To głośne odmówienie przysięgi i dobrowolne pójście za druty i kraty, także przez samego Piłsudskiego, było gestem wobec ententy. Wódz Legionów Polskich chciał tym pokazać, że drogi Polaków z państwami centralnymi definitywnie się rozchodzą. Jednocześnie Piłsudski zrobił to z możliwie największym propagandowym hałasem, aby w zachodniej prasie pisano, że opuszczamy niemiecko-austriackiego bankruta.

Wobec tego nasuwa się pytanie, komu mielibyśmy zademonstrować podobny gest w 1945 r.? Przecież nie Polonii, która wiedziała, o co chodzi, dla krajów neutralnych też nie miałoby to większego znaczenia. W państwach zwycięskiej koalicji najprawdopodobniej nikt by tego nie zrozumiał. Tutaj dochodzą do tego gorzkie refleksje na temat Powstania Warszawskiego. Wiemy, jak się skończyło, ale wiemy też, jaki był pierwotny plan. Powstanie miało być demonstracją wobec Sowietów. Wyobraźmy sobie, że Armia Czerwona nie zatrzymałaby się na Wiśle, tylko kontynuowała ofensywę. Jaki wobec tego był dalszy plan Delegatury Rządu na Kraj i dowództwa Armii Krajowej? Mianowicie taki, że dokonujemy protestu i nie dajemy się rozbroić. Był nawet wybrany obiekt – jedna z warszawskich fabryk, w której AK miała stawić demonstracyjny opór wobec Sowietów po ich wejściu do Warszawy. W takiej sytuacji najprawdopodobniej komunikat aliancki brzmiałby, że „prohitlerowskie elementy” w Armii Krajowej wszczęły bunt i stawiły opór Armii Czerwonej. Wydaje się, że tego rodzaju gest potwierdziłby na Zachodzie to wszystko, co głosiła o Wojsku Polskim sowiecka propaganda. W tym wypadku słuszne wydaje się stanowisko gen. Władysława Andersa, że należy bić się u boku aliantów do końca. Aczkolwiek podejrzewano go przy tym, że chciał sobie wymościć spokojną brytyjską emeryturę, ale wiosną 1944 r. nie mógł przewidzieć, że prócz adm. Jerzego Świrskiego i gen. Mateusza Iżyckiego, właśnie on ją dostanie w odróżnieniu od pozostałych polskich generałów. Według Andersa, walka polskich żołnierzy bardziej podkreślała niewłaściwość polityki anglo-amerykańskiej niż złożenie broni. Ta dyskusja wpisuje się też w krytykę dowódcy 2 Korpusu za straty pod Monte Cassino. Pytano, po co nam był udział w tej krwawej bitwie, gdzie zginęło około tysiąca żołnierzy. Ale w porównaniu z ofiarami w kraju, w porównaniu z Polakami zabitymi w mundurach Wehrmachtu i Armii Czerwonej, którzy dla sprawy polskiej ginęli „bezużytecznie”, liczba ta była relatywnie nikła, a fakt, że zachodnia prasa o nas napisała i przypomniała sobie o polskich żołnierzach, był naprawdę istotny. Dziś może to szokować, ale w tamtych realiach politycznych to było wiele.

Rozważając tę sytuację, jako historyk, gdybym miał głosować w 1945 r. w sprawie powtórzenia kryzysu przysięgowego, tego planu bym nie poparł. Taki gest ewentualnie warto byłoby wykonać później, na przykład w chwili zerwania stosunków z rządem polskim w Londynie. Wtedy można było na przykład doprowadzić do samozatopienia polskich okrętów wojennych, żeby nie wydać ich komunistom, ewentualnie na jednym z nich prezydent mógłby opuścić Londyn, udając się na przykład do Irlandii, która w dalszym ciągu rząd Rzeczypospolitej uznawała. Pewnie i to skończyłoby się co najwyżej kilkoma nagłówkami w prasie, ale i nagłówki prasowe są w polityce istotne, jeśli się je odpowiednio rozpropaguje. Pamiętajmy, że Czesi prowadzili II wojnę światową w dużej mierze za pomocą prasy i wiele w ten sposób ugrali.


Jakub Polit doktor habilitowany. Adiunkt w Zakładzie Historii Powszechnej Najnowszej Wydziału Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bada zagadnienia imperium brytyjskiego w stosunkach międzynarodowych XX w. i ekspansję mocarstw w Azji Wschodniej w XIX i XX w. Opublikował m.in. Odwrót znad Pacyfiku? Wielka Brytania wobec Dalekiego Wschodu, 1914–1922; Lew i smok. Wielka Brytania a kryzys chiński 1925–1928; Chiny (w serii Historia Państw Świata w XX Wieku).

Rozmawiał Piotr Korczyński

autor zdjęć: NAC

dodaj komentarz

komentarze


Gryf dla ochrony
 
Kamień z Szańca. Historia zapomnianego karpatczyka
Polskie „JAG” już działa
Grób Nieznanego Żołnierza ma 99 lat
Rosomaki w rumuńskich Karpatach
Cześć ich pamięci!
The Power of Buzdygan Award
Olympus in Paris
Polski producent chce zawalczyć o „Szpeja”
Wojskowi rekruterzy chcą być (jeszcze) skuteczniejsi
Rajd pamięci i braterstwa
Zmiana warty w PKW Liban
Zwycięzca w klęsce, czyli wojna Czang Kaj-szeka
Do czterech razy sztuka, czyli poczwórny brąz biegaczy na orientację
Żeglarz i kajakarze z „armii mistrzów” na podium
Generał z niepospolitym polotem myśli
Snipery dla polskich FA-50
Czas „W”? Pora wytropić przeciwnika
Breda w polskich rękach
Niepokonany generał Stanisław Maczek
Miliony sztuk amunicji szkolnej dla wojska
Żaden z Polaków służących w Libanie nie został ranny
Żołnierska pamięć nie ustaje
Olimp w Paryżu
Rozkaz: rozpoznać przeprawę!
Mark Rutte w Estonii
Rosyjskie wpływy w Polsce? Jutro raport
Witos i spadochroniarze
Centrum Robotów Mobilnych WAT już otwarte
Karta dla rodzin wojskowych
Adm. Bauer: NATO jest na właściwej ścieżce
Zagrożenie może być wszędzie
Jak Polacy szkolą Ukraińców
Po pierwsze: bezpieczeństwo granic
„Northern Challenge”, czyli wyzwania i pułapki
Udane starty żołnierzy na lodzie oraz na azjatyckich basenach
Hokeiści WKS Grunwald mistrzami jesieni
Rozliczenie podkomisji Macierewicza
„Złote Kolce” dla sportowców-żołnierzy
Czworonożny żandarm w Paryżu
Ile GROM-u jest w „Diable”?
Żeby nie poddać się PTSD
Ogień nad Bałtykiem
Polacy pobiegli w „Baltic Warrior”
Zapomogi dla wojskowych poszkodowanych w powodzi
Ostre słowa, mocne ciosy
Sojusz także nuklearny
Kto dostanie karty powołania w 2025 roku?
Złoty Medal Wojska Polskiego dla „Drago”
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Jacek Domański: Sport jest narkotykiem
Szkolenie 1000 m pod ziemią
Mikrus o wielkiej mocy
NATO odpowiada na falę rosyjskich ataków
Święto marynarzy po nowemu
Operacja „Feniks” – pomoc i odbudowa
Komisja bada nielegalne wpływy ze Wschodu
Polskie mauzolea i wojenne cmentarze – miejsca spoczynku bohaterów

Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO