Po raz kolejny odwiedziliśmy żołnierzy na „pasku”. Służbę na polsko-białoruskiej granicy pełni obecnie 16 Dywizja Zmechanizowana. Wraz z jednym z pododdziałów wybraliśmy się na nocny patrol. Z reportażu dowiecie się m.in., czym jest „taczka”, jak imigranci forsują przygraniczny płot i czy w każdej próbie pokonania zapory chodzi o przedostanie się na nasze terytorium.
Do prób przekroczenia granicy najczęściej dochodzi podczas wieczornej wymiany załóg i między czwartą a piątą nad ranem.
– Panowie dziennikarze, dziś pomęczycie się z dzikami – wita nas w bazie w Dubiczach Cerkiewnych dowódca kompanii manewrowej. – I nie, nie będziecie biegać po lesie w poszukiwaniu zwierzyny – Na twarzy oficera maluje się szelmowski uśmiech. – To wasi kompani – Kapitan kiwa ręką na grupkę stojących w pobliżu wojskowych. I wtedy oświeca mnie – dojrzałem naszywki na rękawach mundurów żołnierzy. Humorystyczne identyfikatory przedstawiające groźnie wyglądające zwierzę z okazałymi kłami, spionizowane, przebrane w hełm i kamizelkę kuloodporną. – Jesteśmy dzikami – Dowódca sekcji wyciąga dłoń na powitanie.
Jak straż pożarna
– Skąd taki pomysł na naszywki? – pytam nowo poznanych towarzyszy. – Zazwyczaj poruszamy się powoli, ale jak trzeba, wchodzimy do akcji galopem – słyszę w odpowiedzi. Po chwili pokiwałem głową, uświadomiwszy sobie trafność tej analogii. Dzików nie przewidziano do pełnienia służby wartowniczej na stałych posterunkach. Pododdział wyposażono w samochody terenowe – koreańskie Kia KLTV – przydzielając mu zadania lotnego patrolu. – Jeździmy wzdłuż zapory i obserwujemy teren. Robimy wszystko to, co załogi posterunków, tyle że nasze sektory są znacznie dłuższe, na jednej zmianie pokonujemy nawet 80 km – mówi jeden z żołnierzy. – A co z tym galopem? – dopytuję. – Jak gdzieś dochodzi do próby nielegalnego przekroczenia granicy, to gnamy ze wsparciem – słyszę.
Realizacja: Marcin Ogdowski, Marcin Łobaczewski
– Jak straż pożarna – usiłuję znaleźć niezwierzęce porównanie. – Jak dziki na Legwanach – mój rozmówca nie ma litości, tym razem przywołując nazwę, pod jaką koreańskie wozy funkcjonują w naszej armii. To lekkie pojazdy rozpoznawcze Legwan, jedne z najnowszych nabytków Wojska Polskiego. Siły zbrojne kupiły około 400 wozów, docelowo ma ich być 4 tys., przy czym większość pojazdów powstanie już w Polsce. Zastąpią poczciwe Honkery, także używane na przygranicznym „pasku”. Jeden z nich pojawił się jak na zawołanie. – Da się porównać Legwana do Honkera? – pytanie samo ciśnie się na usta. – Niebo a ziemia… – Ów lakoniczny komentarz wystarcza mi za odpowiedź.
Droga otwarta do nieba
Jest już ciemno, gdy docieramy pod zaporę. – Jesteśmy blisko, więc najpierw zajedziemy do Sitka – oznajmia stojący na czele patrolu podoficer. – Zajedziemy do Sitka… – powtarzam w myślach. Ta fraza brzmi niczym zapowiedź wizyty u kogoś w domu. Na posterunku, ujmując sprawy w realiach „paska”. Tymczasem chodzi o miejsce, gdzie ranny został – ze skutkiem śmiertelnym – Mateusz Sitek, żołnierz 1 Warszawskiej Brygady Pancernej. Tragedię upamiętnia krzyż postawiony na poboczu przygranicznej drogi. Niezależnie od dat i okoliczności obłożony kwiatami i zniczami. Do tego miejsca nie mają dostępu osoby postronne, ozdoby zostawiają żołnierze i strażnicy graniczni. Ci ostatni ufundowali również tablicę pamiątkową, która zawisła na przęśle zapory. Widnieją na niej słowa Jana Kochanowskiego: „A jeśli komu droga otwarta do nieba, tym, co służą Ojczyźnie”. – Służył, zginął, nam pozostało pamiętać” – kwituje dowódca dzików motywy „wizyty u Sitka”. – Ruszamy dalej – zarządza po chwili.
Przez kilka minut jedziemy w milczeniu, a ja odtwarzam w głowie wydarzenia z 28 maja 2024 roku. Mateusz Sitek został zaatakowany nożem przez migranta, który wraz z większą grupą usiłował sforsować barierę graniczną. Sprawca przecisnął broń przez szczelinę pomiędzy przęsłami i ugodził żołnierza w bok, między żebra. Ranny trafił do szpitala w Hajnówce, potem do Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie. 6 czerwca 2024 roku Dowództwo Generalne poinformowało o jego śmierci. Nie był to pierwszy akt agresji wobec żołnierzy WP i funkcjonariuszy Straży Granicznej. Nie był też ostatni.
– Regularnie mamy do czynienia z niebezpiecznymi migrantami – Choć to zdanie wypowiada jeden z dzików, podobne deklaracje słyszałem od innych żołnierzy, nie tylko podczas ostatniej wizyty na granicy. – Rzucają w nas kamieniami, prętami, szklanymi butelkami, niekiedy koktajlami Mołotowa. My odpowiadamy pałkami, gazem pieprzowym, bronią gładkolufową – relacjonuje inny z żołnierzy. – Próbują pokonać zaporę przy użyciu drabin? – dopytuję. – Jedni tak, inni tną płot przenośnymi pilarkami tarczowymi – usłyszałem, a wkrótce przekonuję się na własne oczy, że wystarczy usunąć fragmenty dwóch przęseł, by zrobić otwór, przez który przeciśnie się człowiek.
Dziurę, którą oglądam, zabezpieczono tymczasowo przykręconymi płaskownikami. – Rano Straż Graniczna podjedzie tu ze spawaczem, odtworzą przęsła – zapewnia mój rozmówca, gdy podświetlam latarką brudnobrązowe ślady na zaporze. – Widać, że trzeba było sięgnąć po gaz… – wyjaśniono mi pochodzenie plam.
Metodyka i system
– Taczka przy… – I tu pada trzycyfrowy numer posterunku. „Malejąco”, meldunek przez radio jest zwięzły. Te słowa niewiele mi mówią, ale słyszałem na instruktażu przed wyjazdem na „pasek”, że tak właśnie należy komunikować się w eterze. „Taczka” to samochód poruszający się po białoruskiej stronie, „malejąco” oznacza, że jadący wzdłuż granicy z północy na południe. Być może jest to patrol białoruskiej straży granicznej, ale równie dobrze mógłby to być kolejny furgon wykorzystywany przez Białorusinów do podwożenia migrantów pod zaporę.
– Słyszysz? – Dowódca dzików unosi palec. Nieco wcześniej stanęliśmy przy jednym z posterunków, „taczka” jechała właśnie w naszym kierunku. – Kiedy najczęściej dochodzi do prób przekroczenia? – pytam. – Podczas wieczornej wymiany załóg – Podoficer uważnie nasłuchuje dźwięków silnika. – Tamci liczą wówczas, że będziemy zajęci czym innym. No i między czwartą a piątą nad ranem. Tu z kolei mają nadzieję, że po nocce będziemy zmęczeni, mniej czujni. – W jak dużych grupach forsują płot? – drążę dalej. – Czasem w kilka osób, czasem w kilkanaście, ale nie w każdej próbie chodzi o przedostanie się na nasze terytorium – wyjaśnia wojskowy, a ja znów przypominam sobie instruktaż. – Przed chwilą miało miejsce przejście, sześć osób, wszystkie złapane – mówi prowadzący odprawę – Jednak mogło to być wyłącznie przejście, które miało skupić naszą uwagę na pewnym odcinku na „pasku”. Zatem w tych najbardziej newralgicznych godzinach wieczornych proszę was o wzmożenie czujności – uczula podwładnych oficer.
„My naprawdę widzimy więcej niż oni”, mówi żołnierz na jednym z posterunków. Ma na myśli zarówno Białorusinów, jak i migrantów. „I tamci o tym wiedzą”.
– Metodyczne działanie – komentuję. Mój rozmówca kiwa tylko głową. – To cały system, rozbudowany i nadzorowany przez białoruskie służby – mówi mi kilka godzin później gen. Tomasz Biedziak, dowódca 20 Brygady Zmechanizowanej, której żołnierze służą na granicy. – Migranci to tylko narzędzia w ich rękach…
„Taczka” pojechała dalej, ze spływających meldunków wynika, że tym razem nie miała pasażerów. I generalnie to była spokojna noc. Niewykluczone, że ów spokój miał związek z manewrami „Zapad 2025”, które kilka dni później rozpoczęły się na Białorusi. Na poligonach w północno-wschodniej części kraju ćwiczyło wojsko, ale rejon manewrów zabezpieczała łukaszenkowska bezpieka. A reżim, choć opresyjny i rozbudowany, wciąż mierzy się z realiami „krótkiej kołderki”; kagiebiści, na co dzień zaangażowani w operację na białorusko-polskiej granicy, dostali inne zadania.
Puszcza ani na moment nie zasypia
Tak czy inaczej, do porannej zmiany nie wydarzył się żaden incydent. Nawet na odcinku bez stałej zapory – podmokłym, bagiennym obszarze chronionym zwojami koncertiny – tej nocy nie odnotowano choćby prób rozpoznania. – Mamy perymetrię, mocne lampy, termo- i noktowizję, a w powietrzu niemal bez przerwy wiszą drony – mówi żołnierz na jednym z posterunków. – My naprawdę widzimy więcej niż oni – Ma na myśli zarówno Białorusinów, jak i migrantów. – I tamci o tym wiedzą. Ale dziś na naszą korzyść dodatkowo gra ten gość – Żołnierz wskazuje głową na bezchmurne niebo. Stała zapora – wraz z przyległą do niej drogą – to wąski pas wijący się pośród wysokich, odcinających światło drzew. W dorzeczu, gdzie właśnie byliśmy, las rośnie kilkaset metrów dalej. Niemal pełna tarcza księżyca jasno rozświetla najbliższą okolicę. Szybko uznałem, że w tym terenie nie dałoby się poruszać niepostrzeżenie.
Wchodzę na ambonę, by mieć jeszcze lepsze pole widzenia. I wtedy zdaję sobie sprawę z tego, gdzie tak naprawdę byłem. Pradawna puszcza nawet na moment nie mruży oka – zewsząd dochodzą odgłosy jeleni na rykowisku, słychać żubry i nocne ptaki. Z naszej i z białoruskiej strony. Życie toczy się dalej. – Ta cała przyroda jest tu wspaniała – przyznaje jeden z moich mundurowych kompanów z naszywką dzika na mundurze. – Szkoda, że musimy tu być w takich okolicznościach”.
Wracając do bazy, mijamy ekipę budowlaną, która tuż po pierwszym brzasku zaczyna układanie asfaltu na „pasku”. Końca granicznego kryzysu nie widać, stąd tak drastyczna ingerencja w substancję wiekowego lasu. „Szkoda, że musimy tu być w takich okolicznościach” – w głowie wybrzmiewają mi jeszcze raz usłyszane niedawno słowa. Nie mogę się z nimi nie zgodzić…
autor zdjęć: Piotr Szafarski/16 DZ,

komentarze