Z generałem dywizji Markiem Tomaszyckim o realistycznych bataliach przeprowadzanych na symulatorach i o konieczności zaangażowania praktyków pola walki w szkolnictwo wojskowe rozmawiają Piotr Bernabiuk i Tadeusz Wróbel.
Czy łączenie szkolenia poligonowego z ćwiczeniami na nowoczesnych symulatorach pola walki nie wywoła zamieszania zarówno w szykach bojowych, jak i żołnierskich głowach?
Z pewnością nie, ponieważ system wspierania szkolenia trenażerami i symulatorami funkcjonuje od lat. Poprawia się jedynie jakość urządzeń i zwiększa zakres ich działania. Dzięki temu uzyskujemy efekty coraz bardziej zbliżone do rzeczywistego pola walki.
Pole walki jest bardzo rozległym pojęciem. Na jakim poziomie będzie można rozgrywać wspieraną przez komputery batalię?
Dążymy do budowy kompleksowego systemu, rozpoczynającego się od najwyższego, strategicznego poziomu, a kończącego na drużynach i załogach oraz wchodzących w ich skład żołnierzach.
Co już jest gotowe, a na co czekamy?
W Centrum Symulacji Komputerowej i Gier Wojennych Akademii Obrony Narodowej znalazł się już JTLS [The Joint Theater Level Simulation]. Stopień niżej, na poziomie taktycznym, czyli dywizji – brygady – batalionu, jest JCATS [Joint Conflict and Tactical Simulation]. Dwa mobilne wydziały symulacji osiągają właśnie zdolność do jego użycia w Centrum Wsparcia Mobilnych Systemów Dowodzenia w Białobrzegach, a trzeci wydział z Pionu Systemów Symulacji Pola Walki CWMSD przewidujemy rozwinąć już jako stacjonarny w rejonie Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych na poligonie w Drawsku Pomorskim. Jeśli chodzi o kolejny element systemu, obejmujący działania na szczeblu kompania – pluton – drużyna, to właśnie rozpoczęła się procedura przetargowa. I wreszcie, na najniższym poziomie znajdzie się LSS [laserowy symulator strzelań]. Dzięki niemu żołnierze mający odpowiednie oprzyrządowanie i broń przystosowaną do strzelania wiązką laserową będą mogli prowadzić działania dwustronne. Czekającym nas wyzwaniem jest integracja symulacji konstruktywnej z wirtualną.
Czy to będzie coś na wzór Czantorii sprzed kilkudziesięciu laty, która była nowatorska, ale też niezwykle kłopotliwa w użyciu?
Czantoria to nieustannie rozwijający się program. Zmieniamy jednak jego nazwę, żeby się źle nie kojarzyła. Nie będzie miał nic wspólnego ze starą, prymitywną jak na obecne czasy Czantorią, którą za każdym razem trzeba było kilka godzin przygotowywać. Nowy LSS będzie niezwykle precyzyjny, bardzo skuteczny i wygodny w użyciu.
Jak bardzo precyzyjny?
Pozwoli na wierne odzwierciedlenie działań bojowych, co powinno przynieść przełom w szkoleniu taktycznym i taktyczno-specjalnym. Umożliwi prowadzenie zaawansowanych ćwiczeń taktycznych z żołnierzami działającymi niemalże tak, jak w warunkach bojowych.
Wszystko odbędzie się jak na polu walki, nie będzie jedynie zabitych i rannych?
Jedyne odejście od autentyzmu to zastąpienie amunicji bojowej wiązką laserową. W razie trafienia na czytniku wyświetli się informacja, czy żołnierz został zabity, czy też ciężko lub lekko ranny. A to spowoduje odpowiednie działanie dowódcy, który zadecyduje o udzieleniu poszkodowanemu pierwszej pomocy lub wezwaniu ewakuacji medycznej. Jeśli wezwie śmigłowiec Medevac, to ten przyleci, bo również będzie podłączony do systemu.
Co więc zadecyduje o ostatecznym sukcesie?
Wygra ten, kto przewyższy przeciwnika pomysłem taktycznym i lepiej poprowadzi walkę. A będzie miał wielkie pole do popisu: jeśli zaplanuje działania artylerii, to ona wesprze go ogniem; jeśli żołnierz rzuci granatem, to on wybuchnie; jeśli założona mina nie zostanie rozpoznana i ktoś na nią nadepnie, spowoduje to wybuch i będą ranni; jeśli przywoła śmigłowce, to one przylecą, ponieważ będą w tym samym systemie. Wszystko, co się wydarzy realnie w polu, zostanie spięte z systemem „kompania – batalion”, następnie „batalion – brygada” i dywizja, i wyżej. Będzie można zatem prowadzić pełne ćwiczenia, zarówno dowódczo-sztabowe, jak i z wojskami w polu.
Czy dzięki tak nowoczesnym rozwiązaniom metoda „pieszo jak czołgi” przejdzie do historii?
Niepotrzebnie stare rozwiązania uważane są za przejaw „betonowego” myślenia. Szkolenie „pieszo jak czołgi” stosuje się w wielu armiach świata. I wcale nie z powodu biedy. Co więcej, ćwiczy się również metodą „pieszo jak śmigłowiec” czy „pieszo jak samolot”. Wtedy dowódca ma okazję zobaczyć, jakie błędy popełniają żołnierze. Ci zaś rozwijają wyobraźnię i widzą wszystko dookoła nie tylko spod pancerza czy przez peryskopy.
Nie łatwiej byłoby wsiąść do czołgu czy transportera i ruszyć do boju?
Działanie ze sprzętem jest kwintesencją szkolenia. Po opanowaniu teorii, kiedy już zadania przećwiczymy na „piaskownicy” czy na rysuneczkach, gdy pójdziemy w pole i „pieszo jak czołgi” sprawdzimy, jak to działa, wsiadamy do wozu bojowego i powtarzamy wszystkie czynności i manewry przy otwartych włazach, a potem przy zamkniętych. Dopiero po takim przygotowaniu powinniśmy rozpoczynać zajęcia taktyczne i strzelanie amunicją bojową.
Od planów komputerowo-elektronicznych, które niedawno były jedynie wirtualnymi marzeniami, przejdźmy do działań w realu. 1 kwietnia 2013 roku ruszył nowy program szkolenia Wojsk Lądowych…
Program jest ten sam niezmiennie. W Dowództwie Wojsk Lądowych pracujemy jedynie nad udoskonaleniem, usystematyzowaniem szkolenia na jego drugim etapie, polegającym na utrzymaniu zdolności bojowej.
Co się zmieniło w systemie szkolenia od czasu przejścia sił zbrojnych na służbę w pełni zawodową?
Wraz z uzawodowieniem sił zbrojnych opracowaliśmy trzyletni cykl szkolenia. Przez dwa lata, w pierwszym etapie, prowadziliśmy szkolenie specjalistyczne – czyli żołnierze szkolili się w swoim rzemiośle. Odbywało się też zgrywanie ich działania kolejno na poziomie drużyny, plutonu, kompanii, aż do szczebla batalionu.
Czyli bataliony powinny już być gotowe do wykonywania zadań.
Dwa lata temu jako pierwsze uzyskały kolejno gotowość dwa bataliony 12 Brygady Zmechanizowanej. Po certyfikowaniu, czyli osiągnięciu zdolności bojowej, przeszliśmy do kolejnego etapu – podtrzymania tej zdolności na odpowiednim poziomie. Niestety, ze względu na duże zmiany strukturalne oraz znaczące ubytki kadrowe, część batalionów musiała wrócić do niższego poziomu szkolenia i ponownie odtwarzać zdolność do prowadzenia działań. Dopiero w 2012 roku i bieżącym większość z nich ponownie osiągnęła gotowość lub wkrótce ją osiągnie.
Czy to brak szeregowych spowodował taką sytuację?
Szeregowych brakowało wcześniej, gdy zwiększaliśmy ich liczbę, jednocześnie zmniejszając stany osobowe podoficerów i oficerów. Teraz problem mamy właśnie z oficerami i podoficerami, ponieważ w ciągu ostatnich kilku lat odeszło wielu doświadczonych żołnierzy.
Brakuje również najmłodszych oficerów, podporuczników.
Sytuacja jest coraz lepsza, szeregi zapełniają się żołnierzami zawodowymi. Mam nadzieję, że w tym roku również podporucznicy wypełnią luki w plutonach. Po osiągnięciu stabilizacji kadrowej bardzo rzadko będziemy wracać ze szkoleniem do poziomu wyjściowego i powszednią praktyką stanie się okres podtrzymania zdolności bojowej.
W jaki sposób w czasach pokoju sprawdza się poziom wyszkolenia?
Najwyższym poziomem szkolenia są ćwiczenia taktyczne ze strzelaniem amunicją bojową, w których wyprowadza się do działania dowództwa i sztaby oraz wojska. Połączenie wszystkich elementów w jeden organizm, a potem sprawne jego funkcjonowanie dają pełen obraz wyszkolenia pododdziałów, oddziałów i związków taktycznych.
Raz do roku Wojska Lądowe organizują wielkie manewry.
Jest to właśnie najwyższa forma sprawdzianu. Co drugi rok odbywają się ćwiczenia „Dragon”, w których bierze udział dywizja wraz z brygadami. Na zmianę z nimi odbywają się kolejne „Anakondy”, czyli ćwiczenia dowódczo-operacyjne, angażujące co najmniej jedną dywizję z jej wojskami oraz samodzielną brygadę i jednostki innych rodzajów sił zbrojnych.
Wróćmy na niższy szczebel. Gospodarowanie potencjałem szkoleniowym Dowództwo Wojsk Lądowych w znacznym stopniu zostawia batalionom.
Dowódcom brygad i batalionów. Ci drudzy są głównymi moderatorami szkolenia, układają plan stosownie do swoich potrzeb, mogą w nim dokonywać również pewnych zmian ramowych.
A więc ci dowódcy działają zgodnie z zasadą: „dowodzisz, szkolisz, odpowiadasz”?
Tej zasady nie udało się nam do końca wiernie utrzymać. W dotychczasowych programach szkolenia dowódcy plutonu, kompanii czy batalionu prowadzili zajęcia na swoim szczeblu dowodzenia. Następnie meldowali o osiągnięciu gotowości, a potem byli certyfikowani. Sprawdzało się to we wszystkich dziedzinach oprócz taktyki.
Czy dlatego, że szkolili samych siebie?
A jak szkolili sami siebie, to nie zawsze uzyskiwali oczekiwany poziom. Dlatego postanowiliśmy, że szkolenie taktyczne dowódca plutonu poprowadzi z drużyną, dowódca kompanii – z plutonem, dowódca batalionu – z kompaniami. W ten sposób dowódca kompanii, który ma dowódców plutonów przygotowanych na zróżnicowanym poziomie, osiągnie jednolite wyszkolenie całego pododdziału. Podobnie jest na innych szczeblach.
Dlaczego trzeba było zmieniać system?
Był to efekt kilku niewłaściwych rozwiązań. Między innymi tego, że po wprowadzeniu nowej instrukcji działalności metodyczno-szkoleniowej zaniechano jednej z podstawowych form przygotowania, czyli przeprowadzania instruktażu dla kierownika zajęć.
Zostało to zakazane?
Wystarczyło, że nie było bezwzględnie wymagane. A że ludzie są leniwi, to większość dowódców dawała wolną rękę swoim podwładnym. Plutony są dowodzone przez najmłodszych oficerów, po szkole oficerskiej, akademii bądź studium. Jeśli na początku nie nauczymy ich właściwego prowadzenia szkolenia, to nie będą później dobrymi dowódcami kompanii ani batalionów.
Czy w szczególności dotyczy to przygotowania absolwentów studium oficerskiego?
Długo miałem o nich złe zdanie, ale w ostatnim czasie je zmieniłem. Bardzo sobie cenię żołnierzy przychodzących po studiach cywilnych, którzy chcą zostać oficerami.
To dość zaskakująca opinia.
Są bardzo ambitni i zmotywowani do służby. Często, jak sami twierdzą, zaznali w życiu cywilnym upokorzenia związanego z bezrobociem. Wiedzą, że zawód żołnierza jest trudny, ale zapewnia niezłe życie i jest pewną przygodą. Dokonują wyboru bardzo świadomie.
Nowa koncepcja szkolnictwa wojskowego zakłada jednak wygaszanie tej formy szkolenia oficerskiego.
No właśnie. A moje poglądy, po licznych obserwacjach, ewoluowały w ciągu ostatnich dwóch lat. Mam bardzo pozytywne doświadczenia, jeśli chodzi o zaangażowanie tych ludzi, ich chęci i szacunek do pracy. Wielu absolwentów akademii i szkół oficerskich nie szanuje tego, co ma. Uważają, że wszystko im się należy. Oczywiście w jednym i drugim wypadku są ludzie nienadający się do wojska, mimo że na drodze do gwiazdek spełnili wszystkie formalne warunki.
W Wojskach Lądowych są jednostki niemal w pełni ukompletowane, ukompletowane w 30 procentach, ale również tak zwane kadłubki. Czy to nie jest kuriozum w armii zawodowej?
Nie! Bo to nic innego jak bazy, które istnieją we wszystkich niemal armiach świata. System polega na wypełnianiu ich powoływanymi do służby rezerwistami.
Przecież nie ma rezerwistów. System powoływania żołnierzy rezerwy padł już w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Nieprawda. Jeszcze w 2001 roku jako dowódca 9 Brygady Pancernej brałem udział w ćwiczeniu z powołaniem rezerwy. Również w 2005 roku, gdy dowodziłem brygadą, rozwijałem batalion rezerwy. Szkolenie rezerw upadało nieco później, z przyczyn finansowych. Gdy przeszliśmy na zawodowstwo, znikło całkowicie.
Czy nie należałoby do niego wrócić?
Z pewnością. Na odprawie kadry kierowniczej sił zbrojnych prezydent Bronisław Komorowski mówił o potrzebie powrotu do szkolenia rezerw osobowych. I zapewne do niego wrócimy. Nawet w tym roku jest przewidziana pewna liczba rezerwistów do przeszkolenia.
Co stoi zatem na przeszkodzie?
Struktury armii są przygotowane do systemowego szkolenia stu procent rezerwy, tylko nie można mieć wszystkiego jednocześnie. Najpierw musimy sobie odpowiedzieć na pytania: czy chcemy mieć zmodernizowaną, świetnie wyszkoloną armię, czy może wolimy wyszkolone rezerwy i słaby sprzęt? Optymalnym i najbardziej pożądanym rozwiązaniem byłoby mieć jedno i drugie, ale niestety tak się nie da.
Jak więc przebiega szkolenie w jednostkach o niższym poziomie ukompletowania?
Podobnie jak w tych wypełnionych wojskiem. Inaczej tylko wygląda końcowe szkolenie. Niedawno odbyły się ćwiczenia instruktażowo-metodyczne dowódcy 12 Dywizji Zmechanizowanej na bazie ćwiczeń batalionowych 2 Brygady Zmechanizowanej, takiej właśnie „niekompletnej”. W takim wypadku szkolimy batalionowy moduł bojowy z jedną rozwiniętą kompanią oraz przydzielonymi siłami i środkami wzmocnienia z brygady i powinniśmy dołączyć do niej kompanię Narodowych Sił Rezerwowych. Przede wszystkim jednak szkolimy dowództwa kompanii i batalionu, które są dla nas najważniejsze.
Jaki efekt może przynieść takie „sztukowanie”?
Taki, że dla sił zbrojnych nadrzędne jest szkolenie dowódców. Oficer, czy ma pod sobą w pełni rozwinięty pododdział, czy tylko połowę żołnierzy, musi postawić zadania i wykonać je w polu. Jeśli czegoś nie zdoła zrealizować z powodu braku ludzi w szeregu, stosuje się pewną umowność, czyli „podgrywkę sytuacyjną”. Dzięki temu wszystkie jednostki – z wyjątkiem tych „kadłubków” – szkolimy do poziomu batalionu.
Czy w dobrze wyszkolonym batalionie zawsze są dobrze wyszkoleni żołnierze?
Nawet wówczas, gdy prowadzimy szkolenie na najwyższym poziomie, nieustannie należy pamiętać o wznawianiu umiejętności poszczególnych specjalistów. Jeśli się to zaniedba, żołnierze tracą nawyki i zapominają o najprostszych sprawach. W efekcie batalion rozwija się jako struktura bojowa, a szeregowy nie potrafi prawidłowo wykopać stanowiska, wyznaczyć sektorów ognia czy się zamaskować…
Przy każdej okazji podkreśla się rangę szkolnictwa wojskowego. Czy jego „produkt” spełnia oczekiwania szefa szkolenia Wojsk Lądowych?
Odnosząc się jedynie do centrów szkoleniowych, podlegających Dowództwu Wojsk Lądowych, przyznam, że mamy pewien kłopot. By osiągnąć oczekiwany efekt, kadrę dowódczą i instruktorską powinniśmy pozyskiwać do ośrodków szkolenia z jednostek bojowych. Najlepsi żołnierze praktycy przekazywaliby wówczas swą wiedzę i umiejętności, a sami przy okazji doskonalili się z metodyki. Następnie wracaliby do swoich jednostek i awansowali na wyższe stanowiska. Na ich miejsce przychodziliby kolejni, z najbardziej aktualną wiedzą.
Dlaczego ten z pozoru prosty mechanizm nie działa?
Bo nie mamy systemu motywacyjnego zachęcającego do służby w ośrodkach szkolenia.
Co należałoby zrobić?
Równorzędne stanowiska powinny być lepiej opłacane w szkolnictwie niż w jednostkach liniowych.
Parę złotych wszystko by załatwiło?
Nie wszystko. Jednym z warunków awansu na kolejne, wyższe stanowisko powinno być przekazanie swego doświadczenia w szkolnictwie wojskowym. Najlepszy dowódca drużyny szkoliłby kadetów, przyszłych dowódców drużyn, pomocnik dowódcy plutonu uczyłby na kursie dla chorążych.
A dowódca kompanii?
Byłby przez pewien czas trenerem w szkole oficerskiej, wyuczyłby jedną grupę słuchaczy i powróciłby do swojej jednostki, ale na wyższe stanowisko.
Koncepcja znakomita, ale już rośnie jej broda.
Mam nadzieję, że wejdzie w życie. Wszyscy widzą taką potrzebę, ale wiąże się z nią również wiele spraw wymagających regulacji prawnych. Po zakończeniu prac nad nowymi strukturami dowodzenia należałoby zacząć zdecydowanie porządkować sprawy szkoleniowo-kadrowe.
W naszej rozmowie o szkoleniu nie sposób pominąć udziału żołnierzy Wojsk Lądowych w misjach zagranicznych. Jedni twierdzą, że kiedy się na nich koncentrowaliśmy, zaniedbaliśmy przygotowywanie się do obrony własnego kraju. Drudzy widzą, że dzięki udziałowi w tych operacjach przebudowujemy nasze siły zbrojne w nowoczesną armię.
I jedni, i drudzy mają rację. Gdybyśmy mieli pieniądze na wszystko, to przygotowywalibyśmy komponenty do misji na najwyższym poziomie i na takim samym szkolilibyśmy wojska pozostające w kraju.
Misje były priorytetem.
Z kilku względów były, są i zawsze pozostaną oczkiem w głowie sił zbrojnych. Musimy zainwestować w żołnierza, w jego szkolenie i wyposażenie, by zapewnić mu skuteczność i bezpieczeństwo. Jeśli pełni służbę poza granicami kraju, jest ponadto wizytówką armii, świadczy o jej sile i potencjale.
Co uzyskaliśmy dzięki misjom w sferze technicznego wyposażenia armii?
Wszystko. Osiągnęliśmy stopień utechnicznienia, jakiego nie musimy się wstydzić. Mamy jednak niewystarczające środki i dlatego w pierwszej kolejności wyposażamy kontyngenty na misjach, jednostki najwyższej kategorii i stopniowo schodzimy na dół. Szczególną wagę przykładamy do tego, by nowy sprzęt był również w centrach szkoleniowych.
Między innymi wyposażenie do prowadzenia działań nocnych?
Standardem szkoleniowym jest prowadzenie trzeciej części zajęć nocą. Misje dały nam do tego narzędzia pozwalające bardzo efektywnie działać w ciemnościach.
Czy nie powinniśmy więcej szkolić się w miastach?
Powinniśmy, ale jak do wszystkich zmian, również do tych potrzebne są czas i pieniądze. Dziś mamy ośrodek zurbanizowany w Wędrzynie i parę mniejszych obiektów.
Zatem współczesny poligon powinien być aglomeracją miejską?
Niekoniecznie. Najważniejsze jest bowiem wyszkolenie dowódców, by podczas działań w rejonie zurbanizowanym umieli prawidłowo podejmować decyzje. Nie trzeba do tego budować wielkiego miasta. Wystarczy trochę ćwiczeń dowódczo-sztabowych, szkoleń grupowych, a potem należy wprowadzić wojsko do działania w obiekcie. Jeśli dowódcy dobrze zaplanują szkolenie, to żołnierza będzie można wszystkiego nauczyć, mając do dyspozycji dwie, trzy ulice.
W ostatnich latach pojawiły się również nowe formuły szkolenia, takie jak SERE [Survival, Evasion, Resistance and Escape] czy kursy Patrol i Lider...
SERE znalazło się w natowskich programach szkolenia, a w konsekwencji w naszych. To także efekt doświadczeń z misji w Iraku i Afganistanie. Patrol i Lider natomiast to produkty krajowe. Są znakomitym sposobem na przygotowanie najwyższej klasy dowódców. Z Patrolem mamy jednak pewien kłopot – nie zawsze najlepiej zagospodarowujemy ludzi, którzy go kończą.
Uciekają do Wojsk Specjalnych?
Między innymi. Nie chcą już służyć w zwykłych jednostkach.
W Iraku i Afganistanie przekonaliśmy się o konieczności uporządkowania spraw związanych ze szkoleniem strzelców wyborowych. Czy po kilku latach perturbacji jest już wypracowana wizja uformowania i szkolenia wyspecjalizowanych strzelców?
Wizję mamy, tylko wypracowywanie procedur nadal trwa i może upłynąć nieco czasu, zanim zostanie ona urealniona.
To może ją w skrócie przybliżmy.
Strzelec wyborowy, najlepszy strzelec w drużynie, wyposażony w precyzyjną broń i celownik optyczny, będzie działał w ugrupowaniu do szczebla plutonu. Snajper zaś znajdzie się na poziomie dowódcy kompanii czy batalionu i będzie zdolny do wykonania zadań samodzielnie, również w głębi ugrupowania przeciwnika.
Czy bezwzględnie potrzebujemy jednych i drugich?
Tak, a ponadto wzajemnych relacji między nimi, bo spośród najlepszych strzelców wyborowych będą rekrutowani snajperzy.
W ciągu ostatnich lat było z tym sporo kłopotów…
Utraciliśmy po drodze wielu cennych ludzi. Szczególnie przeprowadzka kursu strzelców wyborowych z Żagania do Torunia przyniosła utratę znakomicie przygotowanych instruktorów. Teraz z kolei trwa przeniesienie taktycznych zespołów kontroli obszaru powietrznego (TZKOP) do jednego zintegrowanego ośrodka, 1 Brygady Lotnictwa Wojsk Lądowych w Inowrocławiu. Niestety, w tym wypadku wielu ludzi zrezygnowało ze służby tylko dlatego, żeby się nie przenosić.
Dlaczego u nas każda przeprowadzka powoduje niepowetowane straty?
Najwyższy czas, by sobie uświadomić, że żołnierz musi być mobilny. Mobilność jest dziś wymagana nie tylko od oficerów, lecz także od podoficerów.
Co stoi temu na przeszkodzie?
Praca żony, szkoła dzieci, koszty przeprowadzki, mieszkanie, mentalność… Myślę, że podoficerowie nowej generacji, którzy już nie będą mogli wykupić mieszkań, tylko dostaną służbowe kwatery w użytkowanie, będą mniej przywiązani do garnizonów. Korpus podoficerów dojrzeje też do mobilności, gdy będzie tak zmotywowany jak żołnierze z Francji czy Stanów Zjednoczonych, gdzie najstarszy podoficer zarabia tyle, ile porucznik lub kapitan.
Skąd się bierze taki opór, by doświadczony chorąży dostawał więcej niż oficer na dorobku?
Nie wiem. Przecież kiedyś stary technik kompanii zarabiał więcej niż dowódca plutonu. Miał wprawdzie niższą pensję, ale wysokie dodatki za kwalifikacje, a przede wszystkim prestiż.
W efekcie stary podoficer pcha się dziś na kurs oficerski po dwie gwiazdki.
Zaawansowanego w służbie podoficera nie warto zachęcać do pójścia na kurs oficerski. Niech raczej zostanie u siebie i ma prestiż „generała wśród podoficerów” oraz odpowiednie do tego zarobki. Wtedy swoje doświadczenia będzie w najlepszy sposób przekazywał innym.
autor zdjęć: Krzysztof Wojciewski
