Sierżant Sobota z Colorado Springs

Jak chłopak ze Śląska trafił do amerykańskiej armii.

 

Zwiedzam obozowisko Karliki na żagańskim poligonie, gdzie od dwóch miesięcy stacjonuje pododdział pancerno-zmechanizowany wchodzący w skład 3 Pancernej Brygadowej Grupy Bojowej armii USA. Przewodnikiem po wojskowym miasteczku jest kpt. Scott Walters, rzecznik prasowy grupy. Słyszę, że towarzyszący mu starszy sierżant doskonale mówi po polsku.

 

Pizza dla Amerykanów

Dwie godziny później w żagańskim kompleksie koszarowym mam okazję do dłuższej rozmowy z podoficerem. Siadamy w pomieszczeniu obok stołówki, gdzie jedzą posiłki sztabowcy i dowództwo amerykańskiej brygady. Trwa lunch, bo minęła godzina 13.00. Starszy sierżant Tomasz Sobota wyjaśnia mi, że u nich kolejny i zarazem ostatni posiłek żołnierze jedzą około godziny 17.00. „A co później? Wieczorem jesteście głodni?”, pytam żołnierza. „Później pod bramę koszar jeden za drugim podjeżdżają samochody z pizzą ze wszystkich lokali, które są w Żaganiu”, wyjaśnia. Opowiada także o tym, jak na początku pobytu w naszym kraju dziesiątki razy musiał wyjaśniać kolegom, dlaczego na śniadanie polscy kucharze nie serwują im jajecznicy z bekonem i innych takich smakołyków. „Miałem już dosyć tłumaczenia, czym różni się polska kuchnia od tej zza oceanu. Z czasem przestali zadawać pytania. Chyba uznali, że polskie sery, wędliny i dżemy też mogą być smaczne”, opowiada Sobota i zaczyna mocno kaszleć. Wyjaśnia, że jest bardzo przeziębiony. Tłumaczy, że to wina logistyków ich brygady, którzy źle zaplanowali transporty przez ocean. W styczniu w okresie dużych mrozów żołnierze grupy trafili do naszego kraju bez ciepłych kurtek.

Przed przyjazdem do Polski Sobota dostał zadanie, by poinstruować amerykańskich kierowców, jak należy jeździć po polskich drogach. Oburza się, gdy wspominam, że w krótkim czasie doszło już do kilku kolizji z udziałem samochodów amerykańskiej armii: „W tych wypadkach nie uczestniczyli kierowcy z 3 Grupy Bojowej. Razem z nami w fazie rozmieszczania są pododdziały logistyczne z innej brygady stacjonującej na terenie Niemiec”.

 

Seria przypadków

Chciałem porozmawiać ze st. sierż. Tomaszem Sobotą, pełniącym w dowództwie amerykańskiej grupy bojowej funkcję tłumacza, bo zainteresowało mnie, co chłopak ze Śląska robi w obcej, chociaż sojuszniczej, armii. Dowiedziałem się, że urodził się 36 lat temu w Zabrzu, a wychował w Bytomiu. Tam ukończył szkołę podstawową i średnią, a na Uniwersytecie Śląskim uzyskał dyplom magistra resocjalizacji i rozpoczął pracę w Urzędzie Miejskim w Wydziale Świadczeń Rodzinnych. Myślał o założeniu rodziny, ale zarobki wynoszące około 1200 zł miesięcznie nie dawały perspektyw na życie na względnie przyzwoitym poziomie. Mimo to nigdy nie zamierzał opuścić kraju.

W 2004 roku kolega, który wyemigrował do Wielkiej Brytanii, namówił go jednak, aby ubiegał się o wizę do Stanów Zjednoczonych. Zrobił to, bo nie chciał przyjacielowi sprawić przykrości. Wziął udział w loterii wizowej organizowanej każdego roku przez rząd USA. Wiedział, że do wygrania jest 50 tys. zielonych kart. Miał świadomość, że ubiegają się o nie miliony ludzi z całego świata, więc był przekonany, że nic z tego nie wyjdzie. Zdziwił się, gdy po jakimś czasie listonosz przyniósł kopertę opatrzoną pieczątką ambasady amerykańskiej we Frankfurcie. Wewnątrz było kilka dokumentów po angielsku. „Wyglądały jak odbite na ksero. Pomyślałem, że ktoś zrobił mi kawał”. Uwierzył, że to jego przepustka do USA, dopiero gdy kilka dni później dostał pismo potwierdzające z ambasady w Warszawie.

 

Pierwsze miesiące w kamaszach

„Gdy wylądowałem w Nowym Jorku, miałem wrażenie, że porwałem się z motyką na słońce. Zagubiony w wielkim obcym mieście musiałem szybko znaleźć pracę. Na dodatek nie znałem języka, bo w Polsce uczyłem się niemieckiego”, opowiada. Żeby się utrzymać w jednym z najdroższych miast w Ameryce, niekiedy pracował jednocześnie w trzech miejscach przez siedem dni w tygodniu.

O służbie w wojsku myślał jeszcze w Polsce, po maturze. „Panowie w wojskowej komendzie uzupełnień tak mnożyli problemy, że skutecznie wybili mi ten pomysł z głowy”, wspomina. Drugą próbę podjął po studiach. „Chciałem ukończyć sześciomiesięczny kurs i zostać dowódcą. Tym razem też się nie udało”. Do tego pomysłu wrócił w USA. Co prawda nie miał amerykańskiego obywatelstwa, ale z zieloną kartą mógł starać się o kontrakt w wojsku. Trzeba było jednak zdać egzamin. Za pierwszym razem zabrakło mu kilku punktów, ale po kilkunastu miesiącach zaliczył go bez problemu. Był rok 2008. Został żołnierzem amerykańskiej piechoty i podpisał kontrakt na trzy i pół roku.

Pierwszych trzech miesięcy szkolenia w Forcie Benning w stanie Georgia nie wspomina mile. Potwierdza, że tak jak na filmach, sierżanci szkolący młodych ciągle na nich się wydzierają, a czasami nawet znęcają się nad nimi psychicznie. „Nie znałem wtedy dobrze języka, więc ich krzyki nie robiły na mnie wielkiego wrażenia”, przyznaje z uśmiechem. W czasie unitarki nie miał żadnych problemów kondycyjnych. Zawsze lubił sport i chociaż miał wówczas 28 lat, formą przewyższał siedemnasto-, osiemnastolatków, którzy służyli w jego plutonie. W Stanach Zjednoczonych można bowiem trafić do wojska już w wieku 17 lat, ale za zgodą rodziców.

Po trzymiesięcznym szkoleniu w Forcie Benning żołnierze otrzymywali rozkaz wyjazdu do określonych jednostek. „Praktycznie wszystkie plutony jechały do bazy, z której po kilku tygodniach ich jednostki przerzucano do Afganistanu. W armii USA jest tak, że jak jest wyjazd na misję, to jadą wszyscy. Na wojnę rusza cały stan osobowy – od kucharzy po dowódcę”, tłumaczy. Wtedy jedna kompania wyjechała do Fort Luis w stanie Waszyngton, a stamtąd do Afganistanu. Druga, prawie prosto ze szkolenia, do Korei Południowej.

 

Misja Afganistan

„Byłem wyjątkiem. Ze względu na sytuację rodzinną jako jedyny trafiłem do bazy na terenie Niemiec”. Zaraz bowiem po przylocie do Stanów Zjednoczonych wrócił na krótko do kraju, żeby ożenić się z dziewczyną, którą tam zostawił. Teraz jego żona przebywała jeszcze w Polsce. „Moja kompania zmechanizowana strykerów, do której zostałem przydzielony miesiąc wcześniej, wróciła z Iraku. Wiedziałem więc, że nie grozi mi wyjazd na wojnę przez dwa lata. W Niemczech przełożeni załatwili mi dom i mogłem sprowadzić żonę z dzieckiem”, opowiada sierż. Sobota.

Po dwóch latach razem ze swoją jednostką na 11 miesięcy wyjechał do Afganistanu. Trafił do bazy na południu kraju, w okolicach Kandaharu. Najpierw w stopniu kaprala był kierowcą strykera, później strzelcem, a pod koniec zmiany dowódcą drużyny. „Był to niebezpieczny rejon. Jednostka, którą zmienialiśmy, straciła około 70 żołnierzy, wielu było rannych”. W tamtym czasie otworzyło się dla niego tzw. okno transferowe i rok przed terminem wygaśnięcia kontraktu mógł podpisać kolejny. „Podpisałem więc nowy na kolejne cztery lata”.

W czasie naszej rozmowy o wojnie jakby na komendę gdzieś niedaleko na poligonie rozległy się armatnie strzały. Wiem, że niektóre amerykańskie pododdziały sprawdzają swoje uzbrojenie po długiej podróży. Dla wielu jednak Żagań jest tylko punktem przesiadkowym przed wyruszeniem w dalszą podróż na Litwę, Węgry czy do Rumunii. Sierż. Sobota zdradza mi, że chciałby służyć na terenie Polski. Po chwili strzały milkną i wracamy do rozmowy o Afganistanie.

„Co ciekawe, rok przed zakończeniem tego drugiego kontraktu kolejne okno transferowe otworzyło się dla mnie także w Afganistanie. Trzecie zobowiązanie służby w armii USA, które ciągle trwa, podpisałem wtedy na sześć lat”, informuje sierżant. Zawarcie każdego kolejnego kontraktu jest związane z ponownym złożeniem przysięgi wojskowej. Składa się ją na sztandar narodowy, w miejscu wybranym przez żołnierza, w obecności oficera, którego on wybierze i który taką przysięgę odbiera.

Za drugim razem na miejsce ceremonii wybrał szczyt najwyższej góry w okolicach bazy, w której stacjonował. „W wyznaczonym dniu wyszliśmy całym plutonem na patrol. Weszliśmy na górę. Dwóch żołnierzy trzymało flagę. Ja stałem przed swoim dowódcą i powtarzałem słowa roty. Wszystko odbyło się bardzo uroczyście. Nie przypuszczaliśmy jednak, że powiewająca na szczycie flaga przyciągnie uwagę talibów. Gdy tylko skończyliśmy ceremonię, rozpoczęli ostrzał. Na odsiecz przyszedł nam pododdział Navy Seals. Walki trwały długo, zginęło wiele osób”, opowiada podoficer.

W czasie służby w Afganistanie często dochodziło do tak niebezpiecznych zdarzeń. „O tych najtrudniejszych nie mogę jednak mówić”, waha się, ale w końcu opowiada o jednym epizodzie. „Podczas drugiej tury transporter, którym jechałem, wjechał na minę. Po eksplozji rozpoczął się ostrzał. Po tym incydencie leczyłem się w polowym szpitalu, ale dotrwałem do końca swojej zmiany”. Dopiero po powrocie do Niemiec okazało się, że ma uszkodzony kręgosłup. Dostał wtedy medal Purpurowe Serce. „Dzięki temu mogę teraz w Stanach Zjednoczonych na przykład za darmo zarejestrować samochód. Z tego tytułu mam także wiele innych przywilejów. Możliwe, że moje dziecko będzie mogło dostać od państwa pieniądze na studia”, mówi z nadzieją.

 

Dwie flagi

Kiedy w USA żołnierz imigrant wstępuje do armii, ma skrócony czas oczekiwania na termin egzaminu uprawniającego do otrzymania obywatelstwa amerykańskiego. W zwyczajnym trybie trzeba czekać pięć lat. „Dokumenty o przyznanie obywatelstwa mogłem złożyć już w pierwszym miesiącu po rozpoczęciu służby, w bazie na terenie Niemiec, a pięć miesięcy później dostałem zaproszenie na egzamin. I tak w 2009 roku zostałem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej”, wspomina mężczyzna.

„Ma Pan zatem podwójne obywatelstwo?”, pytam dla pewności. „Niestety polskiego musiałem się zrzec. Co prawda w armii amerykańskiej można mieć podwójne obywatelstwo, ale aby pracować na niektórych stanowiskach i otrzymać dokument nazywany u was poświadczeniem bezpieczeństwa, trzeba być jedynie obywatelem USA”, wyjaśnia sierż. Sobota.

St. sierż. Tomasz Sobota, przebywający teraz w Polsce, na stałe mieszka z rodziną w Colorado Springs niedaleko Fort Carson, gdzie stacjonuje jego brygada. Radzi sobie doskonale. Zarabia 3 tys. dolarów, czyli minimalnie więcej od średniej krajowej. Drugie tyle otrzymuje od armii w postaci różnych dodatków, ale pieniądze te nie są opodatkowane i nie wlicza się ich do emerytury. Niedawno z żoną kupili dom. „Mamy tam duży salon, cztery pokoje, trzy łazienki, ładnie urządzoną kuchnię, garaż na trzy samochody i ogród”, wylicza. Z dumą opowiada, że w jednym z pokoi na ścianie wiszą flagi polska i amerykańska.

W planach służbowych ma ukończenie półtorarocznego kursu dla tłumaczy. Podczas pobytu w Polsce chce się nauczyć języka rosyjskiego. „Da mi to możliwość pracy w jakimś dowództwie lub wojskowej instytucji”, wyjaśnia. Nie ukrywa, że nie wszystko w wojsku jest idealne. Zauważa dystans między rodowitymi Amerykanami a żołnierzami urodzonymi w innych krajach. Żołnierze z długim stażem służby, starsi stopniem i pełniący funkcje dowódcze odczuwają to mniej niż szeregowi. „W Carson dowodziłem 12 ludźmi. Oni nie musieli się ze mną przyjaźnić, ale musieli mnie słuchać”, kwituje ten temat.

Tomasz Sobota nie potrafi powiedzieć jednoznacznie, czy kiedyś po zakończeniu służby wróci do Polski. „Być może za wiele lat, gdy syn ukończy studia”, mówi po chwili zastanowienia.

Bogusław Politowski

autor zdjęć: Bogusław Politowski





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO