Towarzyszyłem w podróży polskim żołnierzom, którzy wezmą udział w misji szkoleniowej w Mali.
Stare malijskie przysłowie mówi, że dzięki cierpliwości można ugotować kamień. W spokój i cierpliwość musieli uzbroić się także nasi żołnierze, którzy w nocy z 12 na 13 kwietnia wyruszali do Mali, aby wziąć udział w Misji Szkoleniowej Unii Europejskiej (EUTM Mali).
Lotnicze wyzwanie
Długą podróż na Czarny Ląd rozpoczęliśmy na wrocławskim lotnisku. Pierwszy lot statku powietrznego polskich Sił Powietrznych do Mali to spore przedsięwzięcie. Aby potężny Hercules C-130 bezpiecznie doleciał na miejsce i po krótkim postoju, uwzględniając przepisy o czasie pracy pilotów, mógł wrócić do kraju, zaangażowane zostały trzy zespoły lotnicze. Z Powidza przez Wrocław do Malagi w Hiszpanii na trasie 1600 mil samolot pilotowała załoga majora Marcina Szubińskiego. W Maladze stery przejęły dwie inne załogi. Major Jarosław Gozdalski i kapitan Artur Fijołek ze swoimi lotnikami mają za zadanie dolecieć bezpiecznie do celu oddalonego o ponad 1700 mil i dwie doby później powrócić do kraju.
Tuż po północy na lotnisku otwiera się rampa załadowcza Herculesa. Żołnierze z Zespołu Transportu i Przeładunku Komendy Obsługi Lotniska podjeżdżają do samolotu z przygotowanymi paletami lotniczymi. Za pomocą specjalnej platformy załadowczej Atlas 2000 umieszczają je na pokładzie maszyny. Załadunkiem towaru kieruje sierżant Emil Węglowski.
Przygotowany do transportu ładunek to broń i wyposażenie żołnierzy oraz amunicja. Zapakowano także sprzęt biurowy. Cargo waży około czterech ton i zajmuje 2/3 miejsca, reszta pozostaje dla pasażerów i członków załogi. Po godzinie pierwszej na pokład wchodzą uczestnicy wyprawy.
W drodze na Czarny Ląd
Silniki C-130 wyją, pracując na najwyższych obrotach. Odrywamy się od ziemi. O rozmawie nie ma mowy. Wszyscy pasażerowie dostali jaskrawożółte zatyczki do uszu, żeby przebywanie wiele godzin w nieustającym hałasie było bardziej znośne.
Ulokowani jesteśmy na niewygodnych siedzeniach desantowych znajdujących się wzdłuż burt. Jest nas siedemnastu, w tym dziewięciu logistyków – w bazie szkoleniowej w miejscowości Koulikoro, około 60 kilometrów na północ od stolicy Mali, będą szkolili miejscowych żołnierzy. Wejdą w skład międzynarodowego zespołu szkoleniowego LTT (Logistic Training Team). Czterej pasażerowie to saperzy. Na lotnisku w kraju nie wiedzieli jeszcze, czy będą instruktorami, czy członkami zespołów rozminowania (EOD Team) chroniących bazy (na miejscu okaże się, że zajmą się ochroną miejsc stacjonowania międzynarodowych sił szkoleniowych).
Dla kapitana Jacka Prokopa nie ma to większego znaczenia. Jako wykładowca Centrum Szkolenia Wojsk Inżynieryjnych i Chemicznych doskonale potrafi przekazywać wiedzę z dziedziny rozminowywania czy budowy umocnień inżynieryjnych. Ma za sobą pobyt na IV i VIII zmianach w Afganistanie, gdzie był dowódcą grupy inżynieryjnej. Potrafi wykrywać i neutralizować rozmaite miny czy domowej roboty urządzenia wybuchowe.
Wśród pasażerów jest również oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Na miejscu wspólnie z kolegami z innych krajów Europy będzie zbierał wszelkie informacje mogące pomóc żołnierzom w bezpiecznym wykonywaniu zadań.
Ryż w sosie orzechowym
Piętnasty uczestnik lotu jest czarnoskóry. O Afryce wie więcej niż wszyscy uczestnicy misji razem wzięci. Mali jest ojczyzną Yaya Samakego. W Polsce przebywa od trzynastu lat. Studiuje, a w wolnych chwilach grywa w filmach i serialach. Gdy usłyszał, że Polacy będą brali udział w misji w jego kraju, zaproponował w Dowództwie Operacyjnym Sił Zbrojnych, że może pomóc.
„Jestem to winny swoim rodakom. W moim kraju dzieje się źle. Liczę na to, że międzynarodowa pomoc przyczyni się do stworzenia tam demokracji i przywrócenia swobód obywatelskich”, tłumaczy. Zapewnia, że ludzie w Mali będą bardzo życzliwi żołnierzom sił międzynarodowych, w tym Polakom. Przy okazji Yaya zachwala miejscowe specjały. Uważa, że gdy tylko nasi żołnierze będą mieli okazję, powinni spróbować tradycyjnej potrawy z ryżu w orzechowym sosie…
Szesnasty uczestnik lotu nie weźmie udziału w misji. Podobnie jak siedemnasty, czyli ja, spędzi na malijskiej ziemi tylko trzy godziny. Podpułkownik Mariusz Marut z Dowództwa Operacyjnego leci, żeby spotkać się z dowódcą PKW Mali podpułkownikiem Adamem Jangrotem.
Pułkownik Jangrot zna już dokładnie sytuację w rejonie misji. Wraz z czterema specjalistami z zespołu transportowo-przeładunkowego (Joint Transit Team, JTT), kierowanego przez kapitana Dariusza Szymańskiego, a wchodzącego w skład misji szkoleniowej UE (European Training Mission, EUTM), pełni służbę w Mali od blisko dwóch miesięcy.
Międzylądowanie w Maladze. Mamy dwie godziny na rozprostowanie kości. Hiszpańskie słońce i ciepło po spóźniającej się w kraju wiośnie wszyscy witają z zadowoleniem. I znów lecimy. Nie będzie to jednak przelot w linii prostej. Nie każda przestrzeń powietrzna nad Afryką jest bowiem bezpieczna. W końcu jednak jesteśmy nad celem podróży. Przez okienka samolotu widzimy wstęgę wijącego się w dole Nigru. Bamako, blisko dwumilionowe miasto, rozciąga się na bardzo dużym obszarze. Lądujemy.
Przez otwarty luk ładowni do wnętrza wpada gorące powietrze. Jest trzynasta miejscowego czasu. Temperatura wynosi około 40 stopni Celsjusza w cieniu.
Przybyszów z ojczyzny wita podpułkownik Adam Jangrot. W pobliżu przechodzą żołnierze różnych nacji oraz Malijczycy w mundurach. Zarówno wojskowi, jak i czarnoskórzy cywile witają nas promiennymi uśmiechami.
Polscy żołnierze pomagają rozładować samolot. Później zostaną poddani misyjnym procedurom administracyjnym. Francuscy sztabowcy zapisali ich na listę uczestników EUTM. Każdemu zrobiono zdjęcie do dokumentów. Tego dnia podobnemu postępowaniu zostali poddani żołnierze z Hiszpanii, Węgier oraz Grecji, którzy dolecieli do Mali tuż przed Polakami.
Przy samolocie spotykam kapitana armii francuskiej Frederica Mourę. O naszych rodakach – czterech żołnierzach zespołu transportowo-przeładunkowego – wypowiada się w samych superlatywach. Twierdzi, że są doskonałymi specjalistami, rygorystycznie przestrzegającymi zasad i przepisów. Takie podejście, zdaniem kapitana, sprawiło, że ostatnio na lotnisku w Bamako przyjmowanie i ekspedycja ludzi oraz sprzętu zostały znacznie usprawnione.
„Żołnierzy z Polski poznałem już na misji w Libanie. Cenię ich fachowość, przyznam jednak, że wasza kuchnia nie bardzo przypadła mi do gustu”, oznajmił z uśmiechem.
Postój samolotu będzie krótki. Korzystam z okazji i z kapitanem Szymańskim ruszamy do kwatery głównej, znajdującej się w zaadaptowanym do tego celu hotelu w centrum miasta. Przed nami pół godziny drogi przez afrykańską metropolię. Wyjazdu z lotniska i wjazdu na nie strzegą uzbrojeni żołnierze francuscy oraz malijscy. Nasz osobowy, i na szczęście klimatyzowany, samochód mija posterunki ochronne bez żadnych problemów.
Egzotyczna metropolia
Jedziemy szeroką asfaltową, niedawno zrobioną drogą. Wiedzie od lotniska do wzgórza, na którym mieści się pałac prezydenta republiki. To jedyna tak dobra trasa. Wszystkie inne ulice odchodzące od niej są szutrowe lub brukowe. Wokół wala się mnóstwo śmieci.
Z większości mijanych zabudowań odpada tynk. Niektóre z nich to prostokątne lepianki, choć trafiają się także nowoczesne wieżowce, a gdzieniegdzie widać osiedla bogaczy, otoczone murami, pilnie strzeżone. Wrażenie robi nowoczesna dzielnica, w której mieszczą się najważniejsze urzędy państwowe. W tak biednym kraju bardzo rzucają się w oczy jako symbol przepychu i nierówności społecznej.
Nasz kierowca – młody Malijczyk Kaoussou Camara – robi, co może, abyśmy szybko dotarli do bazy sił międzynarodowych. Przejeżdżamy jednym z dwóch mostów nad Nigrem. W dole, na szeroko rozlanej rzece, widać dużo małych łodzi. Rybołówstwo jest podstawowym źródłem utrzymania wielu mieszkańców stolicy.
Przed hotelem Azalai Nord Sud, kwaterą dowództwa sił międzynarodowych, znajdują się uzbrojone posterunki wojskowe. Obiektu strzegą żołnierze z Czech. Na niewielkim parkingu do opancerzonych samochodów wsiadają francuscy żołnierze, którzy będą ochraniać dwa konwoje jadące do bazy w Koulikoro. W jednym z nich znajdą się nasi żołnierze, którzy przed chwilą przylecieli do Mali.
Siedziba dowództwa przypomina wieżę Babel. Nic dziwnego, wszak w skład misji szkoleniowej Unii Europejskiej wchodzą żołnierze aż 22 narodowości. Gdy zwiedzamy pomieszczenia sztabu, kapitan Szymański wita się z Francuzami, Niemcami, Bułgarami czy Anglikami jak z przyjaciółmi.
Pokój pracy Polaków wygląda skromnie. Dwa biurka, dwa komputery, kalendarz, tablica biurowa. Porucznik Radosław Chojna-Abarchan przygotowuje plan wykorzystania służbowych samochodów w następnym dniu. Chorążego Andrzeja Raczkowskiego i sierżanta Norberta Wtykły nie ma w sztabie. Obaj zostali na lotnisku, aby nadzorować przylot Polaków i Hiszpanów oraz rozładunek obu maszyn.
Kapitan Szymański nie może mi poświęcić więcej czasu. Zobaczył rotmistrza Vladimira Lysonka z Czech. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że obaj logistycy muszą szybko zorganizować transport sprzętu z lotniska do bazy.
Mali jest niepodzielne
Z biura naszych żołnierzy zabieram upominek, który będzie nagrodą w redakcyjnym konkursie fotograficznym. Jest to misa zrobiona ze skorupy dużego owocu calebasse z regionu Segou. W czasie świąt wielkanocnych naczynie to służyło Polakom jako koszyczek ze święconką. Jakiś miejscowy rzemieślnik wypalił na nim w języku francuskim napis: „Mali jest niepodzielne”. Te słowa są przykładem starań Malijczyków o jedność swojego państwa. Dowodzą, że z zadowoleniem przyjęli siły międzynarodowe, które mają zapewnić im pokój.
W drodze powrotnej kapitan opowiada mi historię tego państwa. Najpierw rozpoczęły się próby podziału Mali na dwa państwa. Rebelię Tuaregów szybko zdominowali dżihadyści z radykalnych ugrupowań islamskich oraz różnej maści watażkowie i przemytnicy. W północnej części kraju nastał czas terroru. Fala działań zbrojnych zaczęła przesuwać się na południe. Zdecydowana interwencja francuska oraz potępienie świata zapobiegły krwawej wojnie. Szkolona przez siły międzynarodowe armia ma w niedługim czasie zagwarantować stabilizację i spokój.
Podczas krótkiej wizyty w Mali zaskakuje mnie sposób bycia miejscowych ludzi. Mimo biedy często się uśmiechają. Nie protestują na widok obiektywu. Machają wesoło rękoma. Nawet żołnierze pełniący służbę na lotnisku, uzbrojeni i mający do dyspozycji opancerzony transporter, tylko z pozoru wyglądają groźnie. Gdy podchodzimy, witają nas bardzo przyjaźnie. I właśnie takich uśmiechniętych Malijczyków zachowam w pamięci.
Gdy docieram do samolotu, chwilę rozmawiam z dowódcą PKW. Podpułkownik Jangrot opowiada, że szkolił już miejscowych wojskowych. Zauważył, że są bardzo pojętni, zaangażowani i zainteresowani zdobywaniem nowych kwalifikacji: „To, co tutaj robimy, jest dla tych ludzi bardzo ważne. Oni doceniają, że chcemy im pomóc, i są za to bardzo wdzięczni”.
Rozmawiam jeszcze chwilę ze starszym chorążym armii francuskiej Noëlem Jourdanem. Podoficer na co dzień współpracuje z naszymi żołnierzami. Polubił ich do tego stopnia, że po zakończeniu misji chce koniecznie odwiedzić nasz kraj: „Pojadę do kapitana Szymańskiego i razem z nim wybiorę się gdzieś na narty”.
O osiemnastej czasu malijskiego nasz Hercules wzbija się w powietrze. Przelot do Hiszpanii trwa do północy. Po odpoczynku załóg w poniedziałkowy poranek startujemy do kraju. I szczęśliwie lądujemy na miejscu.
autor zdjęć: Bogusław Politowski
