„To niesamowite spotkać żołnierzy, którzy służyli na misjach”, twierdzili licealiści z Długołęki.
W jaki sposób wojsko, tworzone z myślą o prowadzeniu wojen, może dbać o pokój? Młodszy chorąży w stanie spoczynku Andrzej Korus opowiada: „W latach pięćdziesiątych XX wieku Szwed Dag Hammarskjöld, sekretarz generalny Organizacji Narodów Zjednoczonych, stwierdził, że chociaż misje pokojowe to faktycznie nie jest zajęcie dla armii, to tylko żołnierze potrafią je przeprowadzić, ponieważ są dyspozycyjni, zorganizowani i mają odpowiedni sprzęt”.
Od Korei po Afganistan
W liceum w podwrocławskiej Długołęce trwa prelekcja o udziale polskich żołnierzy w operacjach pokojowych. Spotkanie jest częścią tegorocznych obchodów Dnia Weterana. „Zależało nam, aby z tej okazji uczniowie dowiedzieli się, czym są misje i po co nasi żołnierze na nie jeżdżą”, tłumaczy podoficer, uczestnik operacji w Egipcie i Syrii oraz członek Stowarzyszenia Kombatantów Misji Pokojowych ONZ. Dlatego od początku kwietnia weterani spotykają się z gimnazjalistami i licealistami w całej Polsce. Chorąży Korus odpowiada za prelekcje na terenie Dolnego Śląska.
Zwykle rozpoczyna je od historii misji pokojowych. „Po I wojnie światowej państwa biorące w niej udział chciały, aby krwawy konflikt już się nie powtórzył. Powołały Ligę Narodów, która miała umożliwić rozwiązywanie sporów nie na polach bitew, ale przy stole rokowań”, wyjaśnia. Niespełna 20 lat później przez świat przetoczyła się jednak kolejna, jeszcze okrutniejsza wojna. „Pod jej koniec przywódcy światowych mocarstw postanowili, że trzeba stworzyć lepszą organizację zabezpieczającą pokój i w 1945 roku w San Francisco podpisano Kartę Narodów Zjednoczonych”, opowiada chorąży.
Wyjaśnia licealistom, że zgodnie z tym dokumentem, jeśli gdzieś na świecie trwa konflikt, na prośbę zaangażowanych w niego stron ONZ może wysłać obserwatorów lub siły zbrojne swoich państw członkowskich. „Już w 1948 roku korpus obserwatorów wojskowych pojechał nadzorować rejon Bliskiego Wschodu, a Polacy w pierwszej misji pokojowej uczestniczyli pięć lat później, w Korei”.
Nasi żołnierze, obok Czechów, Szwajcarów i Szwedów, byli członkami Komisji Nadzorczej Państw Neutralnych, pilnującej warunków zawieszenia broni pomiędzy północą a południem tego kraju. „Nie miałem pojęcia, że nasi żołnierze wyjeżdżają za granicę już od 60 lat i byli na ponad 100 misjach”, przyznał po spotkaniu Tomek, licealista z Długołęki.
Miny i robaki
Chorąży Korus opowiada także o najdłuższej w historii polskich sił zbrojnych, trwającej 35 lat, misji na wzgórzach Golan w Syrii oraz o tym, jak nasi żołnierze rozszerzali swój udział w zagranicznych operacjach. „Najpierw odpowiadaliśmy za logistykę, czyli obsługę medyczną, transport i budowę umocnień, potem zaczęto powierzać nam rozdzielanie walczących stron, patrolowanie terenu i jego rozminowanie, a w Iraku Polacy dowodzili już całą dywizją”.
Uczniowie usłyszeli również, jak w latach dziewięćdziesiątych na misji w kambodżańskiej dżungli członkowie Czerwonych Khmerów strzelali do naszych żołnierzy. „Tam każdy miał broń – jak nie pistolet czy karabin maszynowy, to chociaż granatnik przeciwpancerny”. Dowiedzieli się też o skutkach wybuchu min przeciwpiechotnych w Jugosławii. „Największe cierpienia w każdej wojnie ponoszą starcy, kobiety i dzieci”, podkreśla chorąży. „Nie ma wojen dobrych i sprawiedliwych. Każda to wielkie zło, bo każda niesie zniszczenie, ból i śmierć”.
Swoją opowieść podoficer przeplata ciekawostkami. Choćby o tym, jak polscy żołnierze z misji w afrykańskiej Namibii wrócili do innego kraju. „Wyjechali w 1989 roku z PRL-u, a po roku przylecieli do Rzeczypospolitej Polskiej”. Wspomina również o noszonych przez żołnierzy ONZ błękitnych beretach i hełmach, a w wypadku Hindusów – przepisowych błękitnych turbanach. „Najfajniejsza była jednak opowieść o wielkich robakach znajdowanych w bieliźnie i papierze toaletowym w Kambodży oraz identyfikacji Afgańczyków dzięki specjalnym, skanującym oko aparatom, które przesyłają dane do bazy i od razu wiadomo, kto jest podejrzany”, entuzjazmowali się uczniowie.
Ich zdaniem świetnym pomysłem był też towarzyszący prelekcji pokaz slajdów. „Można było zobaczyć zdjęcia wnętrza polskich ufortyfikowanych baz, wozów bojowych czy wojskowych patroli”, wylicza Jacek.
Gwiazdki za rany
Na spotkanie z młodzieżą podoficer przywiózł również własną wystawę misyjnych pamiątek. Na stołach rozłożył flagi ONZ, NATO i Unii Europejskiej, hełmy, berety, plakietki, naszywki, wysyłane z misji kartki pocztowe, a nawet swój mundur z misji w Egipcie.
Znalazły się tam też dyplom i medal Pokojowej Nagrody Nobla. „W 1988 roku komitet noblowski wyróżnił tym odznaczeniem Siły Pokojowe ONZ, żeby podkreślić uznanie dla ich wysiłków i działań w łagodzeniu napięć i rozwiązywaniu konfliktów”, tłumaczy podoficer uczniom. Imienną cząstkę tej nagrody dostaje każdy żołnierz, który służył na misji pod błękitną flagą. „Ja mam medal z numerem 636”.
Korus nie zapomniał także o ustawie dotyczącej weteranów, która nadała naszym misjonarzom przywileje i uprawnienia. „Otwarto dla poszkodowanych weteranów dom w Lądku-Zdroju, gdzie mogą poddać się rehabilitacji, i nowy ośrodek leczniczy w Ciechocinku”, wylicza. „Przywrócono przyznawaną niegdyś odznakę „Za Rany i Kontuzje”. Powstało także Stowarzyszenie Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju, które pomaga weteranom – inwalidom i ich rodzinom”.
Zaznacza przy tym, że nie wszyscy patrzą na naszych misjonarzy z uznaniem. W internecie pojawiają się obraźliwe wpisy, szkalujące dobre imię żołnierzy służących w kontyngentach zagranicznych. Jak podkreśla chorąży Korus, pierwszy na te komentarze zareagował starszy sierżant Jacek Żebryk, uczestnik misji w Iraku i Afganistanie, i złożył na piszących je internautów zawiadomienie do prokuratury. „Żołnierz nie decyduje, gdzie jedzie, wykonuje tylko rozkaz. Jak można go za to winić i nazywać zabójcą?”, denerwuje się Karolina. Tym mocniej biła brawo uczestniczącemu w spotkaniu sierżantowi Żebrykowi.
Andrzej Korus podkreśla też, że żołnierze nie jadą na misje, aby zobaczyć szeroki świat, bo od tego są biura podróży, ani nie dla pieniędzy, bo żołd nie jest aż tak wysoki. „Służą, abyście mogli spokojnie iść do kina, nie bać się zamachów bombowych ani strzelaniny na ulicach”, dodaje i pokazuje zdjęcia wnętrza pogiętego na skutek wybuchu wozu opancerzonego oraz zakrwawionego rannego polskiego żołnierza. Na sali pełnej licealistów zapanowała wtedy kompletna cisza. „Chłopak na szczęście przeżył”, uspokaja podoficer.
Nikt nie zostaje
Nie wszystkim się jednak udaje. 10 sierpnia 2009 roku polsko-afgański oddział patrolujący okręg Adżrestan wpadł w Usman Khel w zasadzkę talibów. Zginął dowódca oddziału kapitan Daniel Ambroziński z 1 Batalionu 25 Brygady Kawalerii Powietrznej. „Jego żołnierze dwa dni walczyli z narażeniem życia, aby odbić ciało swego dowódcy. Znaleźli je i zabrali do kraju”, opowiada Andrzej Korus. I tłumaczy, że dlatego wśród naszych wojskowych powstała inicjatywa „Nikt nie zostaje”. „Dzięki niej każdy wyjeżdżający na misje Polak wie, że jego dowódcy, koledzy i podwładni zrobią wszystko, aby nawet po śmierci wrócił do kraju i tutaj został pochowany”.
Po zapaleniu świateł niektórym nastolatkom nie udaje się ukryć łez. Marta przyznaje, że największe wrażenie zrobiło na niej zdjęcie rannego żołnierza, całego we krwi. „Niesamowite, jak chorążemu udało się dotrzeć do młodzieży i wzbudzić emocje”, uważa uczestnicząca w spotkaniu pani Aneta, żona rannego w Afganistanie majora Leszka Stępnia, sekretarza generalnego Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju.
Przed prelekcją Andrzej Korus wspominał, że bywał na spotkaniach, na których młodzież w ogóle nie interesowała się tematem wykładu. Dziewczyny piłowały paznokcie, chłopcy skupiali się na grach w komórkach i cieszyli, że ominęła ich matematyka. W Długołęce było jednak inaczej. „Na sali przez cały czas panowała cisza jak makiem zasiał, rzadko zdarza się tak skupić uwagę młodych ludzi”, uważa sierżant Żebryk. Tego samego zdania jest Grażyna Pilarska, dyrektorka szkoły. „Aby zainteresować nastolatków przez ponad godzinę, trzeba samemu coś przeżyć i umieć o tym opowiedzieć”.
Chorążego cieszyły jednak przede wszystkim pochwały młodzieży i to, że udało mu się zachęcić niektórych do udziału w Dniu Weterana we Wrocławiu. „Będzie można pogadać z naszymi misjonarzami, obejrzeć sprzęt wojskowy, jaki mamy w Afganistanie, i zobaczyć zrekonstruowany posterunek kontrolny – na pewno pójdę i jeszcze zabiorę brata”, zapewnia Tomek.
autor zdjęć: UN
