Kiedy w końcu Polacy dorwali się do maszyn, zdziwienie budziła ich zajadłość w walce.
Gdy młody Franek Gabryszewski, syn polskich emigrantów z Pensylwanii, zgłosił się na szkolenie wojskowe i usiadł za sterami myśliwca, opinia instruktorów była jednomyślna: „nic z niego nie będzie, to wyjątkowe drewno”. „Gabby” jednak zacisnął zęby i doskonalił sztukę latania. W tym samym czasie w jego dalekiej ojczyźnie marzenia o podniebnych lotach realizowali między innymi chłopscy synowie: Franek Jastrzębski z Mazowsza i Zbyszek Woch z Podlasia. Wszystkich ich kiedyś los zaprowadzi pod niebo Albionu. To, które stanie się przedsionkiem piekieł. Ale wcześniej nadejdzie wrzesień 1939 roku. Po klęsce poza granicami Polski znalazło się około 80 tys. żołnierzy. W sierpniu 1940 roku w ramach umowy wojskowej na terenie Wielkiej Brytanii formują się ponownie Polskie Siły Zbrojne, w tym lotnictwo, w którym znajdzie się i kapitan pilot Franciszek Jastrzębski, i porucznik obserwator Zbigniew Woch (przybyły tu później ze śniegów Syberii). Znajdzie się tam na chwilę i Franciszek Gabryszewski, zanim zostanie pułkownikiem i dowódcą 61 Dywizjonu Myśliwskiego 56 Grupy Myśliwskiej 8 Armii Powietrznej Stanów Zjednoczonych, z rekordem 28 zestrzeleń na koncie.
„Oni ich koszą! Oni naprawdę ich koszą!” – tak po locie towarzyszącym akcji bojowej Dywizjonu 303 miał krzyknąć sir Stanley Vincent, prawdziwa legenda RAF-u i brytyjski wicemarszałek lotnictwa. Sam chciał zweryfikować dwugłos rozplotkowanej bazy w Northolt: przekonanie lotników polskich o własnych kompetencjach i czarną legendę, która ciągnęła się za nimi jeszcze z Francji, gdzie ostentacyjnie dawano odczuć Polakom rozczarowanie tempem i rozmiarem klęski Września ’39. Ten brak zaufania prowadził do absurdu, kiedy oblatanych i ostrzelanych absolwentów znakomitej, dęblińskiej szkoły orląt szkolono tu od podstaw. Życie lubi symetrię i po szybkim upadku Francji to wśród Polaków panowało z kolei podobne przekonanie o rachitycznie i nieskładnie prowadzonej obronie, a Anglicy licytowali się, ilu francuskich pilotów wart jest jeden polski „myśliwiec”. Czas pokaże, że ta buchalteria liczona walutą emocji w przyszłości straci na wartości…
Kiedy w końcu Polacy dorwali się do maszyn, zdziwienie budziła ich zajadłość w walce. Oni jednak wiedzieli swoje i spłacali osobiste porachunki. To między innymi za śmierć kaprala pilota Tadeusza Kawałkowskiego ze 151 Eskadry Myśliwskiej, rozstrzelanego w powietrzu 4 września 1939 roku, kiedy bezbronny ewakuował się na spadochronie z płonącej maszyny. Pamięć o Kawałkowskim i innych – także bezbronnych cywilach masakrowanych z góry przez „rycerzy” z Luftwaffe – stała się źródłem furii, z jaką Polacy atakowali niemieckich pilotów. Wspomnienia krwawej jesieni 1939 budziły ich pragnienie zemsty, a nowoczesne brytyjskie samoloty w ich rękach stały się śmiercionośną bronią, gdyż emocje połączone były ze znakomitym wyszkoleniem. To dla Brytyjczyków było największym zaskoczeniem. „Ci Polacy są naprawdę straszni! Co za szalona odwaga” – rozpływała się brytyjska prasa. Euforyczna retoryka chwili to niewielki koszt – wszak podczas bitwy o Anglię przetrwanie RAF-u w starciu z potężną flotą powietrzną marszałka Hermanna Göringa (prawie 1600 średnich i nurkujących bombowców i ponad 1000 myśliwców) wymagało także polskiej krwi.
Polacy co prawda mieli swój festiwal w prasie brytyjskiej oraz wdzięczność i sympatię brytyjskiego społeczeństwa, ale za kulisami było jak zwykle. Dochodziło do sytuacji, kiedy Polacy sięgali po protest, by zmusić sojuszników do wywieszenia polskiej flagi obok brytyjskiej czy amerykańskiej. Wojna powietrzna rozgrywała się także w wymiarze rywalizacji i męskich ambicji, wtedy zamieniała się w igrzyska śmierci. Pod tym względem również prym wiedli Polacy – niesforni i niesubordynowani, czasem wbrew rozkazom, odrywali się od szyku, by samotnie upolować ofiarę w „stadzie” Dornierów czy Heinklów.
Polscy piloci myśliwscy pierwsze sukcesy w bitwie o Anglię odnosili na Hurricane’ach, ale gdy otrzymali nowoczesne Spitfire’y, ich zwycięstwa stały się jeszcze bardziej spektakularne. Nurkujący, zwinny Spitfire spadał niczym jastrząb, by dopaść ogon ofiary i rozerwać ją na strzępy – niemal dosłownie, bo na skutek detonacji szczątki Messerschmittów odbijały się od kadłubów atakujących ich maszyn. Czasem jednak Polaków opuszczało żołnierskie szczęście. Między innymi podczas jednego z lotów bojowych nad Francję zginął w październiku 1940 roku nasz kapitan pilot Jastrzębski, dowódca eskadry B Dywizjonu 302 „Poznańskiego”, tonąc w falach kanału La Manche. Z kolei obsada ciężkich bombowców wiedziała, że w sytuacji trafienia nie będzie miała szans, te wielkie maszyny po śmiertelnym ciosie spadały w dół szybko i bezwładnie, grzebiąc całą załogę. Tak wiosną 1944 roku zginie w falach Morza Północnego nawigator Lancastera porucznik obserwator Zbigniew Woch z 300 Dywizjonu Bombowego „Ziemi Mazowieckiej”. W atrakcyjnej legendzie sukcesów myśliwców blednie tragedia załóg bombowców, które ginęły niewspółmiernie częściej w coraz liczniejszych wyprawach nad III Rzeszę i inne kraje okupowanej przez Niemców Europy. Uznanie i sława – to także ważny wymiar wojny. Doczekał ich jedyny z naszej trójki, „Gabby”, obywatel Stanów Zjednoczonych, z serca i krwi Polak.
Jest jeszcze miara ceny psychicznej, którą się płaci za codzienne wieści, że „nie wrócili” ci, z którymi piło się poranną kawę. I czasem radość, że „łut szczęścia”…, a czasem gorzki żal, że nie było się razem z nimi.
Ostatni krąg wojny powietrznej to lot w ciemność, kiedy żołnierz zostaje sam ze świadomością swej niechybnej śmierci – spadając, staje się własną pochodnią. To krzyk tonącego kapitana pilota Stanisława Skarżyńskiego, legendy polskiego lotnictwa, po wodowaniu jego Wellingtona. Krzyk, który nocą niosły fale Morza Północnego. To bezradność jego załogi dryfującej obok. To graniczne doświadczenia, które zostają z człowiekiem do końca życia.
„Wielu z podniebnych wytrącono szlaków. Wielu nie ujrzy rodzinnych swych chat”, ten fragment „Marszu Dywizjonu 300” wyryła na symbolicznym grobie „syna i brata” rodzina porucznika obserwatora Zbigniewa Wocha. Od dziecka, odwiedzając ten cmentarz, przyglądałam się zdjęciu roześmianego chłopaka z podlaskiej wsi, który zamarzył kiedyś, że nauczy się latać…