MEDIATOR STRATEGICZNY

Od kilku lat słabnie zainteresowanie Ameryki zarówno Europą, jak i Bliskim Wschodem.

W nowej ekipie prezydenta Baracka Obamy sekretarzem stanu został John Kerry, a szefem Pentagonu – Chuck Hagel. Pierwszy uważa, że taniej jest w gorące regiony wysyłać dziś dyplomatów niż jutro żołnierzy. Drugi, mimo że jest weteranem wojny w Wietnamie, również przedkłada dyplomację nad interwencje zbrojne, co można uznać za ostateczne odejście od polityki siły George’a W. Busha. Nowy szef dyplomacji urzędowanie rozpoczął od telefonicznej rozmowy z premierem Izraela Beniaminem Netanjahu i prezydentem Autonomii Palestyńskiej Mahmudem Abbassem. Nie wiadomo, czy omawiał z nimi plan pokojowy dla Bliskiego Wschodu. Dał jednak wyraźnie do zrozumienia, że Waszyngton nadal jest zainteresowany mediacją między stronami konfliktu. Takie jest też oczekiwanie drugiej strony. Po ponownym wyborze Baracka Obamy Netanjahu zapewnił, że „strategiczny sojusz Izraela z USA jest silniejszy niż kiedykolwiek”, a Abbas wyraził nadzieję, że bliskowschodni proces pokojowy będzie kontynuowany.

W 2009 roku na uniwersytecie w Kairze prezydent Obama wygłosił przemówienie poświęcone regionowi Bliskiego Wschodu. Odciął się wówczas od polityki swego poprzednika i zapowiedział zmianę. Mówił także o konflikcie arabsko-izraelskim, ale nie podał konkretów, jak wznowić negocjacje pokojowe. Wskazał jednak cel: obok państwa izraelskiego musi powstać państwo palestyńskie. Przez kolejne dwa lata niewiele się jednak w tej sprawie działo.

Dopiero arabska wiosna zmusiła USA do opracowania nowej strategii dotyczącej Bliskiego Wschodu. Po raz pierwszy swoją wizję polityki wobec tego regionu i krajów muzułmańskich prezydent Obama przedstawił w przemówieniu wygłoszonym w maju 2011 roku. Poparł wówczas arabską wiosnę. Zaproponował także rozwiązanie konfliktu izraelsko-palestyńskiego – państwo palestyńskie miałoby powstać w granicach z 1967 roku (dotychczas Waszyngton uważał, że granice Palestyny należy wytyczyć dopiero podczas negocjacji z Izraelem). Netanjahu stwierdził jednak, że Izrael nie zgodzi się na Palestynę w granicach sprzed wojny sześciodniowej.

Z negocjacji pokojowych niewiele wyszło, ale jedno się nie zmieniło. USA nadal uważają Izrael za swego głównego sojusznika i przyjaciela na Bliskim Wschodzie i gwarantują mu bezpieczeństwo.

Kiedy Netanjahu wygrał w styczniu wybory parlamentarne, zaprosił prezydenta Autonomii Palestyńskiej Mahmuda Abbasa do zawieszonych w 2010 roku rokowań. Za negocjacje pokojowe z Palestyńczykami ma odpowiadać była minister spraw zagranicznych Izraela Cipi Liwni. W przeciwieństwie do Netanjahu uważa ona amerykańskie propozycje powrotu do granic z 1967 roku za korzystne dla Izraela.

 

 

Boom łupkowy w Ameryce Północnej sprawił, że pod koniec 2012 roku Międzynarodowa Agencja Energii w prognozie dotyczącej najważniejszych trendów w światowej branży surowcowej zapowiedziała, że USA obejmą pozycję lidera w wydobyciu ropy naftowej w perspektywie do 2020 roku. Do 2035 roku Stany Zjednoczone miałyby stać się w praktyce niezależne energetycznie.

Jeśli te przewidywania się potwierdzą, to na znaczeniu straci czynnik, który w niemałej mierze napędzał politykę USA na Bliskim Wschodzie przez kilka ostatnich dekad; a chodzi o zapewnienie rynkom światowym nieskrępowanego dostępu do tamtejszych bogactw naturalnych. Pentagon mógłby sobie pozwolić na swoiste opuszczenie gardy, choćby poprzez uszczuplenie V Floty, stacjonującej na co dzień w Bahrajnie, uzasadniając ten krok koniecznością wzmocnienia amerykańskiej obecności na innych teatrach działań (jakże poręczny argument w czasach osławionego „zwrotu” ku Azji!) czy oszczędnościami budżetowymi. Przed kilkoma laty eksperci prestiżowej RAND Corporation [amerykański think tank stworzony na potrzeby sił zbrojnych USA] obliczyli, że działania służące ochronie międzynarodowych szlaków tranzytowych ropy pochłaniają rocznie od 12 do 15 procent budżetu obronnego USA.

Co więcej, gdyby amerykańska gospodarka uniezależniła się od importu ropy, tamtejsi decydenci i planiści wojskowi mogliby poczynać sobie śmielej; na przykład, nie bacząc na groźby dywersji irańskiej w cieśninie Ormuz, chętniej sięgać po rozwiązania militarne bez konieczności utrzymywania w regionie pokaźnych sił (stawianie na operacje specjalne czy z użyciem bezzałogowców i lotnictwa). Kwestie energetyczne nie krępowałyby zatem amerykańskiej strategii na Bliskim Wschodzie, również w relacjach z sojusznikami Waszyngtonu.

Przed inwazją w Iraku w 2003 roku prezydent George W. Bush musiał poświęcić sporo czasu (i politycznego kapitału) na przekonanie Saudyjczyków, aby ci, dzięki wolnym mocom produkcyjnym oraz wpływom w OPEC, zadbali o odpowiednią podaż ropy na rynkach i nie dopuścili do zbytniego wywindowania jej ceny, aż do ponownego uruchomienia wydobycia z irackich pól naftowych. Wobec odpowiedniego zwiększenia strategicznych rezerw paliwowych Stany Zjednoczone mogłyby pokusić się o zmniejszenie swojej podatności na „szoki naftowe”.

W rzeczywistości do tak rewolucyjnych zmian w strategii USA jeszcze daleka droga, i to z co najmniej trzech powodów.

Po pierwsze, brakuje pewności, czy obserwowana tendencja wzrostowa w amerykańskiej branży naftowej się utrzyma – zbyt mało jeszcze wiadomo o specyfice złóż łupkowych.

Po drugie, ktoś musiałby przejąć od Ameryki rolę gwaranta bezpieczeństwa tranzytu ropy, wszak Zatoka Perska i jej zasoby nie straciłyby strategicznego znaczenia dla światowej gospodarki. Najbardziej prawdopodobna alternatywa – większe zaangażowanie Chin – mogłaby oznaczać dla Waszyngtonu więcej szkód niż pożytku. Poza tym interesy USA w tej części świata to nie tylko ropa. Amerykanie straciliby możliwość powstrzymywania rywalizacji saudyjsko-irańskiej. Arabscy sojusznicy Stanów Zjednoczonych w rejonie Zatoki Perskiej byliby zmuszeni poszukiwać innych niż amerykańskie gwarancji ochrony przed ekspansywną polityką szyickiego reżimu w Teheranie.

Po trzecie wreszcie, nawet jeśli USA nie będą sprowadzać z Bliskiego Wschodu choćby jednej baryłki ropy (a dziś z tamtego kierunku pochodzi jedna piąta importu), nadal będą tam obecne amerykańskie koncerny energetyczne. Tym samym ropa pozostanie jednym z kół zamachowych amerykańskiej polityki w regionie, choć niewykluczone, że już w najbliższych czterech latach będzie się ono kręcić z mniejszym impetem.


Bartosz Wiśniewski jest analitykiem w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych.


Chociaż podczas pierwszej zagranicznej podróży po Europie nowy sekretarz stanu USA John Kerry rozmawiał z europejskimi partnerami głównie o Bliskim Wschodzie, to w trakcie drugiej kadencji prezydenta Baracka Obamy zainteresowanie USA tym regionem w dalszym ciągu będzie maleć. Amerykańska administracja będzie pogłębiać strategiczne zaangażowanie na południowym Pacyfiku, traktując Bliski Wschód jedynie jako miejsce gaszenia ewentualnych pożarów. Dlatego ważne jest przekonanie partnerów z Europy, aby wzięli na siebie współodpowiedzialność za losy tego regionu. Taki był właśnie główny cel wizyt Johna Kerry’ego w Londynie, Paryżu, Rzymie i Ankarze.

Jeszcze kilka lat temu każda tocząca się w Waszyngtonie debata dotycząca amerykańskiej polityki zagranicznej skupiała się na czterech elementach: konflikcie izraelsko-palestyńskim, Iranie, Afganistanie i Iraku. Amerykanie mieli ponad 150 tysięcy żołnierzy w regionie i inwestowali wiele wysiłku oraz pieniędzy w relacje z państwami od Egiptu do Afganistanu.

Dziś wojna z terroryzmem nie rozpala już wyobraźni Amerykanów. Dużo większym zagrożeniem wydaje się wzrost znaczenia Chin jako potęgi światowej. Z administracji amerykańskiej dochodzą głosy, że państwa w zapalnych regionach same muszą zadbać o swoją stabilizację, dlatego na przykład w interwencji w Libii uczestniczyły Katar i Zjednoczone Emiraty Arabskie, które po raz pierwszy wystawiły własny sprzęt wojskowy i włączyły się do akcji NATO.

Amerykanie oddali prym Europejczykom w czasie interwencji militarnych w Libii czy Mali. Ostrożnie mówią o ewentualnej operacji w Syrii, nie reagują nawet wtedy, gdy do jej brzegów podpływają Rosjanie, którzy zaopatrują ten kraj w broń. To wszystko dowodzi, że ten region przestaje być strategicznym obszarem zainteresowania Waszyngtonu, które przesunęło się już na dobre na Daleki Wschód.

Jednocześnie nie ulega wątpliwości, że Stany Zjednoczone pozostaną ważnym aktorem w konflikcie izraelsko-palestyńskim, chociażby ze względu na silne lobby proizraelskie w USA. Znamienny jednak pozostaje fakt, że podczas wizyty Johna Kerry’ego w Londynie to William Hague musiał przekonywać Amerykanów, aby uaktywnili się jako główny mediator pokojowy w konflikcie bliskowschodnim. Dla Amerykanów jest to dziś niewdzięczna rola, zwłaszcza że atmosfera nie sprzyja jakimkolwiek mediacjom. Nie ma bowiem wiele miejsca na ustępstwa ze strony Izraela, który czuje zagrożenie związane z możliwością pozyskania przez Iran broni masowego rażenia oraz niestabilną i nieprzewidywalną sytuacją w Syrii.


Doktor Katarzyna Pisarska jest dyrektorem Europejskiej Akademii Dyplomacji, ekspertem Fundacji imienia Kazimierza Pułaskiego.
 


Po amerykańskiej administracji nie spodziewam się zmian w polityce zagranicznej. Jedyna nowa inicjatywa prezydenta Baracka Obamy dotyczy podpisania umowy o wolnym handlu z Unią Europejską, ale uważam, że nie ma ona szans powodzenia. A jedyna zmiana odnosi się do amerykańskiej odpowiedzi na budowaną przez Iran broń jądrową. Do tej ważnej zmiany, której światowa opinia publiczna nie doceniła, doszło jednak na początku kampanii. Zamiast planowanego uderzenia prewencyjnego Obama zaproponował odstraszanie jądrowe. Takie działanie zalecił również Izraelowi, co sprawiło, że mimo zaawansowanych planów Tel Awiw nie dokonał prewencyjnego uderzenia. Administracja amerykańska tłumaczy opinii publicznej, że odstraszanie jądrowe działa, i jako przykłady podaje państwa, które wzajemnie trzymają się w szachu: USA i ZSRR, a także Indie i Pakistan.

Prezydenci amerykańscy często podejmują w drugiej kadencji ambitne programy i inicjatywy, na które nie mogliby sobie pozwolić w pierwszych latach urzędowania. Reforma imigracyjna Baracka Obamy ma nikłe szanse powodzenia. Nie zanosi się także na jakiś sukces za granicą. Na początku swojego urzędowania Obama deklarował, że chce doprowadzić do wznowienia negocjacji pokojowych między Izraelem a Palestyńczykami. Dotychczas to się nie udało i nie widać, aby prezydent miał nowy pomysł, jak to zrobić.

Nie wykluczam jednak niespodzianek. Sekretarz stanu John Kerry oraz szef Pentagonu Chuck Hagel to silne osobowości. Mimo że nie mają samodzielnej siły politycznej, jak Hilary Clinton, mogą odcisnąć własny ślad na polityce zagranicznej USA. Możliwe, że z czasem prezydent Obama zechce skupić się na polityce wewnętrznej i pozwoli Kerry’emu i Hagelowi na większą samodzielność w polityce zagranicznej. A wtedy mogą pojawić się niespodzianki – nowe przedsięwzięcia i inicjatywy.


Doktor Grzegorz Kostrzewa-Zorbas jest ekspertem do spraw międzynarodowych w Akademii Finansów i Biznesu Vistula.
 


 

Na Bliskim Wschodzie nie brakuje problemów. Będą się musieli z nimi zmierzyć przede wszystkim tamtejsi politycy. Spośród krajów arabskich kłopotów w zasadzie nie mają Jordania, Liban, większość państw regionu Zatoki Perskiej oraz Maroko i Algieria – tam sytuacja jest w miarę stabilna. W pozostałych państwach problemy występują, bowiem arabska wiosna miała tam różną dynamikę i doprowadziły do niej rozmaite czynniki, głównie wewnętrzne.

Irak już nie jest na pierwszych stronach gazet, jednak nadal trwa tam bój o władzę. Toczą się walki frakcyjne ugrupowań religijnych. Silne są protesty społeczne, skierowane przeciwko rządom szyickiego premiera, głównie w regionach zamieszkałych przez sunnitów, którzy żądają reform w polityce wewnętrznej, aby donośniej brzmiał głos opozycji.

Kolejny trudny przypadek to Syria. Świat zachodni dotychczas się nie wtrącał, bo nie miał pomysłu, jak i w jakim stopniu ingerować w ten konflikt. Nie do końca wiadomo, kim są ci, którzy chcą obalić prezydenta Baszara al-Assada. Poszczególne ugrupowania nie mówią jednym głosem, wydaje się, że podobnie jak kiedyś w Iraku, głównym celem opozycji jest obalenie prezydenta.

Zachód miał nadzieję, że arabska wiosna doprowadzi do władzy siły demokratyczne. Tymczasem okazało się, że wprowadzanie demokratycznych zasad do systemów politycznych świata arabskiego może sprzyjać zwycięstwu nie sił świeckich i prozachodnich, lecz skrajnych i religijnych. Spośród krajów objętych arabską wiosną najbardziej dynamicznie rozwija się sytuacja w Egipcie, gdzie zbliżają się wybory parlamentarne. Opadła już gorączka powstania przeciwko Mubarakowi, Egipcjanie mogą spojrzeć na tamte wydarzenia z pewnej perspektywy, ocenić osiągnięcia Braci Muzułmanów rządzących dzisiaj krajem.

W relacjach palestyńsko-izraelskich panuje constans. Mam wrażenie, że mimo deklaracji ani jedna, ani druga strona już od dawna nie chce nic zrobić, a może nie potrafi. Właśnie na ten konflikt największy wpływ mogłaby mieć polityka nowej amerykańskiej administracji. Widać jednak, że ostatnio Amerykanie jakby odpuścili sobie sprawy bliskowschodnie. Działania muszą podjąć strony konfliktu, czyli Izraelczycy i Palestyńczycy. Jeśli oni nie spróbują się dogadać, żadne zewnętrzne siły im nie pomogą. Mogą one jedynie wspierać ten proces.


Profesor Marek Dziekan jest kierownikiem Katedry Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki Uniwersytetu Łódzkiego.
 


 

Polityka Stanów Zjednoczonych wobec Bliskiego Wschodu skoncentrowana jest na trzech zasadniczych celach. Pierwszy to zapewnienie bezpieczeństwa Ameryce, drugi – kontrola nad zasobami energetycznymi, a trzeci – dbanie o bezpieczeństwo strategicznego sojusznika Waszyngtonu w tym regionie, czyli Izraela.

Gdy spojrzy się na politykę USA wobec Bliskiego Wschodu przez pryzmat tych celów, to widać, że w pewnych obszarach one się pokrywają, a w innych wykluczają. Wszystkie trzy były zbieżne na przykład w 2003 roku, gdy doszło do interwencji w Iraku. Wyeliminowano wówczas Saddama Husajna, który był nieprzyjazny wobec Izraela, sądzono też, że ma powiązania z międzynarodowymi organizacjami terrorystycznymi zagrażającymi Stanom Zjednoczonym. W ten sposób zapewniono sobie dostęp do irackich zasobów ropy.

Problem pojawia się jednak wówczas, gdy te trzy cele stają się sprzeczne. Tak dzieje się obecnie w Egipcie, który pod rządami Partii Wolności i Sprawiedliwości, związanej z Bractwem Muzułmańskim, staje się coraz bardziej antyizraelski. Demokratyczny Egipt będzie mniej przyjaznym sąsiadem dla Izraela.

Podobne problemy możemy zaobserwować w rejonie Zatoki Perskiej, gdzie narasta kryzys wywołany irańskim programem nuklearnym. Dobre rezultaty przynosi polityka, jaką USA prowadzą obecnie wobec Iranu: powstrzymuje Izrael od akcji zbrojnej oraz mobilizuje wspólnotę międzynarodową, aby przestrzegała twardych sankcji ekonomicznych, które Waszyngton nałożył na Iran. Nie wiadomo, czy uda się Amerykanom doprowadzić do tego, aby Teheran odstąpił od programu atomowego. Gdy ten zyska broń jądrową, a może do tego dojść podczas obecnej kadencji prezydenta Obamy, Stany Zjednoczone będą miały dylemat: wystąpić zbrojnie przeciwko Iranowi czy też zaakceptować posiadanie przez ten kraj broni nuklearnej, co jednak zaburzy równowagę na Bliskim Wschodzie. Jak na razie, prezydent Obama twierdzi, że uzbrojony w atomową broń Iran jest zagrożeniem dla regionu i bezpieczeństwa USA, choć pojawiają się też głosy, iż należałoby włączyć Teheran do regionalnego systemu bezpieczeństwa.

Nie sądzę, aby rozwiązanie konfliktu palestyńsko-izraelskiego było dzisiaj kluczową sprawą dla Waszyngtonu. Nie spodziewam się tu przełomu. Inne kryzysy na Bliskim Wschodzie, o których wspomniałem, będą mocniej wpływać na amerykańską politykę wobec tego regionu. Rozbudowywanie osiedli żydowskich, z jednej strony, a z drugiej – niezbyt elastyczne stanowisko Palestyńczyków, sprawią, że w tym wypadku sytuacja pozostanie patowa.


Doktor Łukasz Fyderek jest adiunktem w Instytucie Bliskiego i Dalekiego Wschodu Uniwersytetu Jagiellońskiego.
 


 

Co najmniej do końca obecnej dekady szeroko rozumiany obszar Bliskiego Wschodu pozostanie regionem niestabilnym i będzie stanowił wojskowy problem dla Stanów Zjednoczonych. Dzieje się tak z powodu strategicznego dla USA znaczenia Zatoki Perskiej, gdzie znajduje się 70 procent światowych zasobów ropy, a także konsekwencji arabskiej wiosny oraz wyzwań związanych z programem nuklearnym Iranu. Z wojskowego punktu widzenia największym problemem pozostaje przyszłość misji i stabilizacja Afganistanu. Powrót talibów do władzy uważam za mało prawdopodobny, ponieważ w ostatnich latach utracili oni siłę militarną. Wyzwaniem będą wybory prezydenckie w przyszłym roku i nie widzę dobrych rozwiązań, dopóki obecny prezydent Hamid Karzaj nie ma sukcesora.

Wyzwanie stanowi też wszystko, co może się dziać wokół programu nuklearnego Iranu oraz w Syrii. Sądzę, że przesądzony jest upadek reżimu prezydenta Baszara al-Assada, ale nie oznacza to stabilności w Damaszku. Ten konflikt zakończy nie zmiana władzy, lecz krwawa wojna domowa, która może trwać wiele lat. Upadek tamtejszego reżimu może mieć poważne następstwa dla sąsiadów – odejście Al-Assada znacznie osłabi wpływy Iranu na Bliskim Wschodzie. Uważam, że reżim irański posiadający broń jądrową będzie stwarzał większe niebezpieczeństwo niż konflikt izraelsko-palestyński i należy go powstrzymać, na przykład poprzez daleko idące sankcje czy działania sabotażowe. Stany Zjednoczone deklarują, że nie dopuszczą do tego, aby Teheran miał broń atomową.

Na tak zwaną arabską wiosnę, zapoczątkowaną w 2011 roku w Tunezji, trzeba spojrzeć jak na transformację Europy Środkowej pod koniec XX wieku. To proces rozłożony na dwie–trzy dekady. Rewolucje arabskie były naturalną konsekwencją wielu napięć w tych krajach. Nadal jest tam do rozwiązania wiele istotnych problemów ekonomicznych i społecznych. Byłbym ostrożny z opiniami, że szanse na demokratyzację w tym regionie zostały już przekreślone, bo rewolucje doprowadziły do wzmocnienia islamistów. Fundamentalizm w świecie islamu ma różne oblicza: od umiarkowanej tureckiej partii AKP, poprzez różne odłamy Bractwa Muzułmańskiego, po komórki terrorystyczne związane z Al-Kaidą. Mimo pewnych ograniczeń kraje arabskie – Tunezja, Egipt, być może też Libia – będą dążyć do modelu umiarkowanego. Partie islamskie będą miały duży wpływ na to, co dzieje się w ich kraju, ale nie zbudują radykalnych reżimów jak Libia Muammara Kaddafiego czy Irak Saddama Husajna. Państwa te muszą same szukać własnych rozwiązań ustrojowych i modeli politycznych, ale Zachód może je na tej drodze wspierać.


Doktor Marcin A. Piotrowski jest analitykiem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
 


Po nowej amerykańskiej administracji nie spodziewam się wielkich zmian w polityce zagranicznej, także wobec Bliskiego Wschodu, gdyż została ona ukierunkowana na pewne priorytety, których nie da się gwałtownie zmienić. Lepsze jest ewolucyjne przejście do innego rozłożenia akcentów.

W 2009 roku na uniwersytecie w Kairze prezydent Barack Obama zapowiedział zmianę bliskowschodniej polityki. Nie wszystko mu się udało. Doszło głównie do wyrównania amerykańskiego spojrzenia na obie strony konfliktu: Izrael i kraje arabskie. Amerykanie od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku są proizraelscy. Obama odwrócił tę tendencję i pokazał, że świat muzułmański także jest ważny.

Armia USA wycofała się ze strategicznych punktów, najpierw z Iraku, obecnie opuszcza Afganistan. Nie znaczy to, że Stany Zjednoczone nagle porzuciły swego najważniejszego sojusznika w tym regionie. Nadal wspierają Izrael w wielu ważnych działaniach dotyczących świata muzułmańskiego, głównie podejmowanych wobec Iranu, gdyż traktują Teheran jako duże zagrożenie nie tylko dla Bliskiego Wschodu, lecz także dla światowego pokoju.

Waszyngton wspierał i nadal wspiera nowe demokracje regionu arabskiego. To dzięki Amerykanom (a nie NATO czy UE) możliwe było obalenie reżimu Al-Kaddafiego w Libii. Nie wiemy, jak postąpią w sprawie Syrii. Istnieje zagrożenie, że gdyby poparli obalenie Baszara al-Assada i wprowadzenie w tym kraju demokracji, do głosu doszliby radykalni fundamentaliści, co byłoby niebezpieczne dla Bliskiego Wschodu. Jednym z rozwiązań konfliktu w Syrii jest dogadanie się Rosji i Ameryki, co jednak będzie trudne, bo za tym krajem stoi Iran. Syria jest nie tylko sojusznikiem Teheranu, lecz także sąsiadem Izraela. Dziś między tymi wrogo nastawionymi do siebie państwami panuje równowaga, bo wzajemnie trzymają się one w szachu.

Sądzę, że podczas podróży na Bliski Wschód prezydent Obama będzie starał się przekonać fundamentalistyczne muzułmańskie rządy, które powstały w Egipcie i w Tunezji, jak niebezpieczny jest radykalizm. Być może odmówi finansowego wsparcia krajom, które sprzyjają ekstremistom. Rządzący w państwach arabskich mają tego świadomość.

Jeśli chodzi o konflikt izraelsko-palestyński, to ostatni dzwonek, aby zaproponować jakieś nowe rozwiązanie, polegające na dalszym budowaniu drogi do pokoju. Obama nie może zrobić dużego kroku, bo społeczeństwo amerykańskie nie zaakceptuje większego zaangażowania się po stronie arabskiej czy muzułmańskiej. Uważam jednak, że prezydent nie widzi odwrotu od polityki łagodniejszego patrzenia na świat arabski, a trochę ostrzejszego na Izrael. To dobra polityka, która się sprawdza.


Profesor Janusz Danecki jest wykładowcą w Katedrze Arabistyki i Islamistyki na Wydziale Orientalistycznym Uniwersytetu Warszawskiego.
 


Z konfliktami na Bliskim Wschodzie mamy do czynienia od dawna. Do pierwszej wojny doszło w 1948 roku, gdy kraje arabskie nie zaakceptowały powstania państwa Izrael. Nie wypełniły one także rezolucji Narodów Zjednoczonych, która przewidywała równoległe powstanie państwa palestyńskiego. Doszło do ataku na Izrael po to, żeby zdusić w zarodku świeżą niepodległość. Podczas kolejnych kilkudziesięciu lat wybuchały kolejne konflikty i wojny.

Sytuację w regionie zmieniła arabska wiosna. Konfliktu bliskowschodniego nie można było rozwiązać także wcześniej, ale zgodnie ze starą maksymą Henry’ego Kissingera przynajmniej był on pod kontrolą. Obecnie doszło do „dekompozycji układu” – różne kraje próbują zyskać kontrolę nad sytuacją w regionie, nie tylko nad państwami bliskowschodnimi, lecz także północnoafrykańskimi. Dodatkowo w Izraelu przedłuża się konflikt polityczny, premier Beniamin Netanjahu, który wygrał wybory, nie zdołał w ustawowym terminie sformować rządu.

Walka toczy się o wpływy nie tylko w poszczególnych państwach arabskich, lecz także w regionie. Rozgrywa się ona między Turcją, Iranem i Arabią Saudyjską. Zewnętrznymi wpływami na region bliskowschodni zainteresowane są i Stany Zjednoczone, i Chiny, i Rosja – próbują nawiązać kontakty z nowymi siłami, które w tych państwach dochodzą do głosu. Amerykański sekretarz stanu John Kerry przyjechał na Bliski Wschód nie tylko ze słowami poparcia dla prezydenta Egiptu Muhammada Mursiego, lecz także z wypchanym portfelem. Poza dotychczasową pomocą, przekraczającą miliard dolarów rocznie dla egipskich sił zbrojnych, Kerry przywiózł dodatkowo 250 milionów dolarów na podreperowanie znajdującej się w głębokiej zapaści egipskiej gospodarki. Amerykanie obawiają się kolejnego społecznego wybuchu. Aby mu zapobiec, gotowi są nawet na nawiązanie kontaktów z Bractwem Muzułmańskim.

Obserwujemy także próby wywierania wpływu na bieg wydarzeń w Libii, która jest głęboko zdestabilizowana, nie mówiąc już o Syrii, znajdującej się w stanie wojny; walki toczą się między opozycją a siłami prezydenta Baszara al-Assada, a także między ugrupowaniami islamistycznymi a takimi, które uważają się za demokratyczne. Swoją obecność w regionie próbują zaakcentować także Rosjanie i Chińczycy, którzy podtrzymują reżim Al-Assada. Własną grę prowadzą Turcja i Iran, dwa mocarstwa regionalne; Turcja koncentruje się na pograniczu z Syrią, Iran wspiera prezydenta Al-Assada bezpośrednio, a także pośrednio – poprzez finansowanie Hezbollahu. Jeśli można mówić o spotęgowaniu skomplikowania sytuacji w regionie, to z pewnością mamy z nim obecnie do czynienia.


Andrzej Jonas jest redaktorem naczelnym „The Warsaw Voice”.

Małgorzata Schwarzgruber

autor zdjęć: Maciej Moskwa / Testigo Documentary





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO