W Syrii do 2013 roku zaginęło lub zostało uprowadzonych ponad 30 dziennikarzy. W kolejnych latach było jeszcze gorzej.
Pod koniec grudnia 2015 roku opinię publiczną obiegła informacja o uwolnieniu dwóch polskich dziennikarzy przetrzymywanych przez Dżabhat an-Nusrę (Front al-Nusra), syryjskie ramię Al-Kaidy. Przez prawie dwa miesiące ich niewoli służbom udało się zachować pełną ciszę medialną, co miało niebagatelny wpływ na powrót Polaków do domu.
Realia wojny domowej w Syrii oraz brutalność działań dżihadystów wymagają precyzyjnych i długotrwałych działań, które nie dają żadnych gwarancji na szczęśliwy finał. W najlepszym razie negocjacje z terrorystami trwają wiele miesięcy i kończą się wpłatą okupu. W najgorszym więźniowie są sprzedawani tzw. Państwu Islamskiemu. Historia Marcina Mamonia oraz Tomasza Głowackiego stanowi pewnego rodzaju precedens.
Obecność, która niesie kłopoty
Wypowiedź Marcina przerywa dzwonek telefonu komórkowego – drażniący dźwięk emitowany przez urządzenia z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Melodia ze smartfona byłaby przyjemniejsza, ale ten zaginął zaraz po przekroczeniu granicy turecko-syryjskiej. „Przepraszam, dzwoni żona”. Marcin jest w Polsce od prawie trzech tygodni. Nigdy by się tutaj nie znalazł, gdyby nie bezpośrednie zaangażowanie bliskich. „Trzeba mieć kogoś zaufanego w domu. Zaangażowanie mojej żony w połączeniu z pozostawioną przeze mnie instrukcją doprowadziło do tego, że an-Nusra mnie wypuściła”. Marcin wielokrotnie powtarza, że najważniejsze to zostawić po sobie znak. Powinno się pisać SMS-y o swoich zamiarach, odwiedzanych miejscach, podejrzanych sytuacjach, przekazywać zdjęcia. Po wysłaniu tych informacji należy kasować je z telefonu, żeby w razie przeszukania nie budzić podejrzeń. Nie ulega wątpliwości, że współczesna technologia niejednemu dziennikarzowi uratowała życie.
Paradoksalnie przyczyniła się też do tego, że dziennikarze stali się celem. Jeszcze kilkanaście lat temu nawet talibowie, którzy formalnie zabraniali fotografowania, korzystali z obecności przedstawicieli zagranicznych mediów. W erze mediów społecznościowych każdy może tworzyć materiały, które błyskawicznie trafiają do odbiorcy. Terroryści jednak szybko się zorientowali, że wpuszczanie człowieka z zewnątrz nie niesie ze sobą żadnych korzyści. Co więcej, jego obecność może sprowadzić na nich poważne kłopoty.
Pierwsze zmiany zaczęły zachodzić podczas drugiej wojny czeczeńskiej. Do Czeczenii można było pojechać wówczas na wycieczkę organizowaną przez Federalną Służbę Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej lub przedostać się nielegalnie. Każdy, kto zdecydował się na drugą opcję, musiał się liczyć z oskarżeniem o terroryzm i długoletnim więzieniem lub deportacją. Sprawy przybrały gwałtowniejszy obrót dopiero po 11 września 2001 roku. Ruchy islamskie działały w coraz większej konspiracji, a dziennikarzy zaczęto traktować jak szpiegów.
W czasie Arabskiej Wiosny niechęć do obcych i stosowane przez dziennikarzy nowoczesne rozwiązania technologiczne budziły strach przed dekonspiracją. Samych zaś dziennikarzy zaczęto kojarzyć z pieniędzmi, które można było pozyskać od stojących za nimi redakcji lub bezpośrednio od rządów państw, z których pochodzą.
„Zostałem ściągnięty zaraz po przekroczeniu granicy. Powiedziano mi wprost, że chodzi o pieniądze. To było pierwsze poważne przesłuchanie, któremu zostałem poddany w drugim dniu porwania. Prosta deklaracja – jesteście towarem”, mówi Marcin Mamoń. Dziennikarz w Syrii był kilkakrotnie. Przedostatni raz w maju 2012 roku, ponad 12 miesięcy od wybuchu pierwszych starć. W tym czasie wojna domowa miała jeszcze charakter powstania przeciwko dyktaturze Baszszara al-Asada. Wraz z przedłużającym się konfliktem i postępującą degeneracją Syryjczycy zatracili wiarę w demokratyczną rewolucję. To właśnie wtedy pojawiali się dżihadyści, którzy postanowili wykorzystać panujący chaos do realizacji własnych celów.
Przedłużająca się wojna wymagała jednak środków do jej prowadzenia. Działalność Al-Kaidy i Państwa Islamskiego w Iraku finansowano głównie dzięki pieniądzom napływającym z kontrolowanych terenów i szczodrości zagranicznych sponsorów. W skali lokalnej grupy fundamentalistyczne utrzymują się także z przestępczości zorganizowanej. W 2013 roku nowojorski Committee to Protect Journalists (Komitet Ochrony Dziennikarzy) bił na alarm – od rozpoczęcia wojny w Syrii zaginęło lub zostało uprowadzonych ponad 30 dziennikarzy. Do tej liczby należało dodać 24, których udało się uwolnić, oraz 52 zabitych.
Kraje europejskie oficjalnie nie płacą okupów. Jednocześnie od 2008 do 2014 roku sama Al-Kaida na porwaniach zarobiła 125 mln dolarów. Jeżeli te dane zestawimy z oświadczeniem Departamentu Skarbu Stanów Zjednoczonych, z którego wynika, że w tym samym czasie USA na okupy przeznaczyły 165 mln dolarów, to otrzymamy sumę, która może odgrywać istotną rolę w budżecie grup terrorystycznych.
Gra psychologiczna
Na liście osób porwanych przez Państwo Islamskie i Al-Kaidę znaleźli się obywatele Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Hiszpanii, Francji, Japonii, a nawet Rosji.
Dziennikarze, którym udało się przeżyć porwanie twierdzą, że tak wygląda ich praca i wykonując ją, świadomie podejmowali ryzyko. O tym, w jaki sposób radzili sobie z niewolą, milczą. Z jednej strony, dzielenie się takimi informacjami może pomóc tym, którzy trafią w ręce dżihadystów. Z drugiej, wiedza ta może posłużyć do łamania więźniów. Mimo tego ci, którzy przeżyli, podkreślają, że przetrwali dzięki samodyscyplinie. Porwanie to rodzaj gry psychologicznej. Zewnętrznej, pomiędzy więźniem i strażnikami, oraz wewnętrznej, toczonej w psychice.
„Uwięzienie to sytuacja skrajnej deprywacji potrzeb fizycznych i psychicznych. Potrzeby wyższego rzędu schodzą na dalszy plan w obliczu zaspokojenia potrzeb fizycznych i poczucia bezpieczeństwa”, tłumaczy dr Agnieszka Skorupa z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Śląskiego. Jednocześnie kładzie nacisk na różnice indywidualne, takie jak odporność na stres, różne nasilenia neurotyczności, wytrzymałość oraz poziom psychopatyczności. „Do tego pojawia się zgeneralizowany odruch orientacyjny, który można zaobserwować również u osób długotrwale doświadczających przemocy. Jesteśmy hiperczujni, nadreagujemy nawet na drobny bodziec, bo wszystko zagraża naszej integralności cielesnej, naszemu bezpieczeństwu. To symptom adaptacji. Kiedy środowisko, w którym żyjemy, jest skrajnie nieprzewidywalne, a my doświadczamy traumy, układ nerwowy reaguje w sposób nadintensywny i niestabilny. Stąd przejścia od euforii do depresji”.
Mimo że więźniowie Państwa Islamskiego prawie przez cały czas pozostają w izolacji, uwolnieni przyznają, że udało im się wymyślić metody na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Źródła swojego samozaparcia upatrują w spokoju umysłu i ćwiczeniach psychofizycznych. „Zgodnie z zaleceniami wojskowymi, kiedy osoba porwana staje się jeńcem, powinna wykonywać konkretne kroki w celu przetrwania. Np. należy jeść posiłki i pić wodę bez względu na to, jakiej są jakości, ponieważ zachowanie sił fizycznych ułatwia utrzymanie równowagi psychicznej. Warto wykonywać najprostsze ćwiczenia fizyczne, aby zadbać o siłę mięśni, oraz mentalne, żeby umysł był nieustannie czymś zajęty”, dodaje dr Agnieszka Skorupa.
Amerykańska armia, nauczona doświadczeniami z Wietnamu, przygotowała wytyczne, jak postępować w sytuacjach uwięzienia. Wojskowych szkoli się jednak tak, by skrajnie ciężkie zdarzenia mogli tłumaczyć wyższą sprawą. Dziennikarzom ciężko używać takiego uzasadnienia, nie znaczy to jednak, że nie można ich przygotować na taką sytuację.
„Celem naszych szkoleń jest przekazanie sposobu postępowania w sytuacjach, kiedy ktoś staje się zakładnikiem, oraz zweryfikowanie tych umiejętności podczas zajęć praktycznych”, wyjaśnia mjr Michał Bech, oficer sekcji szkolenia specjalistycznego w Centrum Przygotowań do Misji Zagranicznych. Od kilku lat we współpracy z Departamentem Komunikacji Społecznej są dla dziennikarzy organizowane w Kielcach szkolenia, których część stanowi symulacja porwania. Jest realizowany najgorszy możliwy scenariusz, obejmujący wszystkie jego fazy – od schwytania i transportu, przez przetrzymywanie, po uwolnienie z użyciem pododdziału antyterrorystycznego. Mjr Bech zaznacza jednak, że ostatecznie największe znaczenie ma odporność na stres. „Zależy to nie tylko od cech indywidualnych i przygotowania, ale także od tego, jaka grupa dokonuje uprowadzenia, w jakim celu i, przede wszystkim, jak traktuje swoją ofiarę”.
Jest jeszcze jeden czynnik, który współcześni dziennikarze zdają się lekceważyć – obycie kulturowe. Marcin Mamoń podkreśla, że doświadczenie zdobyte w trakcie wcześniejszych wyjazdów miało niebagatelny wpływ na jego zachowanie podczas porwania. Wielokrotnie pracował w krajach muzułmańskich, również na terenach kontrolowanych przez fundamentalistów. Doskonale zna ich mentalność, wie, jakimi motywami się kierują ci ludzie i jak z nimi rozmawiać.
„Znam takie przykłady, kiedy dziennikarze wyjeżdżali do zupełnie obcego świata i od razu wpadali w poważne tarapaty. To, że zostałem porwany po 20 latach pracy, powodowało, że byłem w stanie zachować spokój. Jasne, że w mojej głowie działy się różne rzeczy, ale zawsze starałem się szukać pozytywów – OK, wiążą ci opaskę na oczy, przesłuchują, ale przecież nie biją, nie grożą, przynoszą jedzenie lub koc”, Marcin Mamoń podczas rozmowy kilkakrotnie podkreśla, że nie przeżył takiego piekła, jak niektórzy dziennikarze, i dla niego porwanie jest lekcją, z której należy wyciągnąć wnioski. Nie kryje się z tym, że do jego uwolnienia przyczyniły się kontakty zdobyte jeszcze podczas wojny w Czeczenii. W Syrii nie było do tej pory takiego przypadku, że porwani zostają zwolnieniami w tak szybkim czasie, do tego bez wpłacenia okupu. Za taki przebieg sytuacji odpowiada wyrok sądu szariackiego oraz poprzedzająca go interwencja wpływowych osób.
„Czas na konkluzję kiedyś przyjdzie, ale wiem jedno – osoby, które mnie nie odebrały albo zgubiły po przekroczeniu syryjskiej granicy, dokonały niebywałej pracy, żeby mnie stamtąd wyciągnąć. Być może ktoś popełnił błąd, być może jakieś ogniwo nie zadziałało. Faktem jest, że ludzie, do których pojechałem, uratowali mi życie”.
autor zdjęć: Maciej Moskwa/testigo