BUZDYGANY 2012

Kapitanowi marynarki pilotowi Sebastianowi Bąblowi, dowódcy klucza śmigłowców pokładowych SH-2G w 43 Bazie Lotnictwa Morskiego, przyznaliśmy Buzdygan za wyjątkowe umiejętności pilota lotnictwa morskiego, które wielokrotnie wykorzystywał w wielu arcytrudnych operacjach.

Kapitan Sebastian Bąbel wcale nie chciał być lotnikiem od dziecka. Przez lata jego największym zamiłowaniem była muzyka. Uczył się gry na klarnecie w szkole muzycznej w Olsztynie.

„Kiedy kończyłem liceum, poznałem kilku pilotów”, wspomina kapitan. „Odezwała się męska próżność i postanowiłem iść w tym kierunku”. Przyznaje też, że w tym czasie zaczął się zastanawiać nad wyborem zawodu, który zapewni większą stabilność życiową niż profesja muzyka. Uznał, że wojsko jest dobrym rozwiązaniem.

W szkole muzycznej przekonał się, jak trudno być nauczycielem. Przez ostatnie dwa lata na niektórych zajęciach uczył młodszych kolegów. „Doświadczenie z tego okresu pomogło mi później zrozumieć, że instruktor lub dowódca powinien być liderem, a nie despotą”, mówi kapitan. Jego zdaniem przełożony stawiający wszystkich na baczność, nakazujący i karzący podwładnych jest efektowny w działaniu, ale nieefektywny. Dziś w siłach zbrojnych służą profesjonaliści, których nie trzeba stawiać do pionu, by pokazać, kto jest najważniejszy.

„Właśnie w szkole nauczyłem się, że najważniejsze, abym jako przywódca miał autorytet, co nie znaczy, żebym umiał wszystko lepiej od innych”, podkreśla Sebastian Bąbel. Jego zdaniem pozytywna motywacja przynosi lepsze efekty niż karanie.

„Jeśli dowódca podejmuje jakieś działania dyscyplinujące, to wiadomo, z jakiego powodu. I potrafi to zrobić tak, że czasami człowiek czuje się bardziej winny niż był naprawdę”, opowiada nam podporucznik nawigator Wojciech Matoga. „Po roku służby w kluczu kapitana Bąbla wiem, że w razie problemów zawsze mogę liczyć na jego pomoc”, dodaje.

Kapitan pilot Bartłomiej Lipiński zna Sebastiana Bąbla od 2002 roku i podkreśla, że ten nie zmienił się, kiedy został dowódcą klucza. „Musi być jednak bardziej odpowiedzialny niż kiedyś. Przedtem jako dowódca załogi trzymał pieczę tylko nad dwiema osobami, a teraz podlega mu kilkunastu ludzi”.

„O tym, że zostałem pilotem właśnie śmigłowców, zdecydowało życie. Po pierwszym roku szkoły w Dęblinie wykryto u mnie anomalię serca, która nie była wówczas rozpoznana przez naukę. Nie mogłem dalej latać na odrzutowcach, ale zasugerowano mi przejście na śmigłowce, bo wymagania zdrowotne są nieco niższe”, wyjawia kapitan Bąbel. I tak rozpoczął loty na Mi-2 w 47 Szkolnym Pułku Śmigłowców w Nowym Mieście nad Pilicą. „Uczyli nas niesamowici instruktorzy pochodzący z różnych jednostek, w tym z Pruszcza Gdańskiego”, wspomina. Kolejny etap szkolenia to były loty na śmigłowcach W-3 Sokół w Tomaszowie Mazowieckim.

W 1997 roku Sebastian Bąbel rozpoczął służbę w lotnictwie Marynarki Wojennej. Najpierw na ratowniczych Anakondach. W 2002 roku zaczęto mówić, że w związku z otrzymaniem fregat rakietowych powstanie lotnictwo pokładowe. Kapitan Bąbel jako jeden z pierwszych został przeszkolony na śmigłowcach Kaman SH-2G Super Seasprite.

Klucz śmigłowców pokładowych to jedyna taka jednostka w polskiej Marynarce Wojennej, która dysponuje maszynami operującymi z fregat rakietowych typu Oliver Hazard Perry.

Sebastian Bąbel – od czasu, gdy nim dowodzi – postawił sobie za cel, by rozszerzyć zakres używania Kamanów. I, co  podkreśla, nie chodzi o zamontowanie nowych urządzeń, bo to jest najprostsze, ale o przekonanie zarówno przełożonych, jak i użytkowników, że SH-2G powinien być platformą wielozadaniową.

Głównym zadaniem śmigłowca pozostaje zwalczanie okrętów podwodnych, ale w dzisiejszych czasach doszły jeszcze do tego bardzo ważne działania asymetryczne. Lotnikom z Gdyni udało się nawiązać współpracę z jednostkami specjalnymi Formoza i GROM.

Wcześniej kapitan dwukrotnie brał udział w operacji natowskiej „Active Endeavour” na morzach Śródziemnym i Czarnym. Długie rejsy, konieczność przebywania ciągle z tymi samymi ludźmi na niewielkiej przestrzeni – to stanowi nie lada wyzwanie. Bywa, że dochodzi do spięć. „Najgorszy jest pierwszy tydzień rejsu, potem wszystko się uspokaja. Ale po kilku miesiącach i tak następuje znużenie”, stwierdza kapitan, który wraz z Sebastianem Bąblem brał udział w operacji „Active Endeavour” w 2006 i 2008 roku. „Ale Sebastian ma niezwykle ważną umiejętność łagodzenia napięć i rozwiązywania konfliktów”, mówi nam kapitan Grzegorz Kutyła, dowódca klucza technicznego w gdyńskiej grupie lotniczej.

„Lądowania na okręcie albo trzeba się nauczyć, albo nie należy go wykonywać. Tu nie ma trzeciej opcji”, mówi nasz bohater. „Jako instruktor nie tylko sam muszę umieć zrobić ten manewr, lecz także dostrzegać i poprawiać błędy innych z bocznego fotela”. Lądowanie nie musi być perfekcyjne. Najważniejsze, aby pilot posadził maszynę bezpiecznie. Kapitan Bąbel uważa, że na przestrzeganie zasad bezpiecznego latania ogromny wpływ mają rodzina i świadomość, że w domu czekają dzieci i żona.

Rozsądek jest niezwykle ważny, bo lądowanie śmigłowcem na pokładzie okrętu jest najtrudniejszym ze wszystkich tego rodzaju manewrów w lotnictwie. Piloci muszą przecież usiąść na lądowisku, które jest niewiele większe od zarysu ich maszyny. „Kiedyś zmierzyliśmy w krokach, jaki błąd możemy popełnić przy lądowaniu, by nie uderzyć w pierwszy, najmniejszy element hangaru. Wyszło nam, że to są trzy kroki”, mówi Sebastian Bąbel. Przy tym należy pamiętać, że okręt cały czas kołysze się na falach. Polskie fregaty mają dopuszczenia do przyjęcia śmigłowca, kiedy przechylenia boczne wynoszą do 8 stopni, a przechylenia wzdłużne – do 3 stopni, co daje w tym ostatnim przypadku różnicę poziomów rzędu 2 metrów. „Dodatkowymi utrudnieniami są deszcz, wiatr i słaba widzialność w nocy. Fregaty nie mają takich systemów naprowadzania jak lotniskowce”, podkreśla dowódca klucza Kamanów. Dlatego uważa, że mistrzem jest każdy, kto przejdzie szkolenie z nocnych lądowań na okręcie.

Pilot śmigłowca musi mieć więc doskonały wzrok i pewną rękę. Kapitan Kutyła, który wielokrotnie obserwował ten manewr w wykonaniu tegorocznego laureata Buzdygana, podkreśla jego umiejętności. „Jest bardzo dobry. Widać, że czuje drążek”. Z kolei kapitan Bąbel, uważany za najlepszego w Polsce pilota śmigłowca pokładowego, odpowiada skromnie: „To zobaczymy na koniec służby, kiedy już będzie wiadomo, czy wszystkie zaplanowane lądowania wykonałem bezpiecznie. Wtedy sam będą mógł o sobie powiedzieć, że jestem dobry”.

Kapitan wspomina, że przed laty uważał swych instruktorów za szaleńców, którzy ryzykują życie, szkoląc niedoświadczonych pilotów. „Teraz sam jestem instruktorem i zastanawiam się, czy ze mną wszystko w porządku, skoro godzę się na ryzyko”, stwierdza. „W końcu jednak dochodzę do wniosku, że za to dostaję pensję. A przyjmując służbę w takim rodzaju lotnictwa, moi koledzy i ja godzimy się na ryzyko”.

W lotnictwie pokładowym specyficzne jest to, że po wykonaniu manewru i wyłączeniu silnika pilot staje się zwykłym marynarzem. Koledzy Sebastiana Bąbla przyznają, że był i jest bardzo zaangażowany w promowanie ich klucza, jedynego w całych siłach zbrojnych. Zabiegał między innymi o uwzględnienie w przepisach lotniczych specyfiki tej jednostki. Jak sam przyznaje, przydaje mu się doświadczenie ze szkoły muzycznej. Nie ma tremy przed publicznymi wystąpieniami. TW

 


Dowódcy zespołu bojowego Jednostki Wojskowej Komandosów przyznaliśmy Buzdygan za osiągnięcie bezprecedensowych w historii misji ISAF efektów operacyjnych, nominujących go do tytułu niekwestionowanego ambasadora polskich sił zbrojnych w strukturach międzynarodowych.

Niepozorny blondyn, z natury pogodny, zazwyczaj uśmiechnięty, nie wygląda na swoje czterdzieści lat. „Biały” jest podpułkownikiem i po raz drugi dowodzi zespołem bojowym Jednostki Wojskowej Komandosów w operacji afgańskiej. Właśnie kończy zmianę. Na potrzeby misji wyhodował nawet brodę: „Gdy wyjeżdżałem w teren ogolony, afgańska starszyzna witała się ze mną na końcu. To było niewygodne i dla gospodarzy, i dla mnie…”.

Afgańską przygodę rozpoczął trzy lata temu i niemalże od razu osiągnął znaczące efekty. Docenił je między innymi brygadier Lance Mans, dowódca sojuszniczych sił specjalnych (ISAF SOF) na przełomie lat 2010 i 2011, wówczas przełożony „Białego”. W rekomendacji do Buzdyganów, która do nas trafiła, Brytyjczyk podkreślał „zwiększenie tempa operacji specjalnych” w tym okresie. Ponadto wówczas polska grupa zadaniowa sił specjalnych Task Force-50 obarczona została szkoleniem kompanii szybkiego reagowania afgańskiej policji (Provincial Response Company, PRC). „Osiągał doskonałe wyniki, chociaż działał w skrajnie niekorzystnych okolicznościach”, pisze brygadier. „Dowodził swoim zespołem w sposób imponujący. Darzyłem go pełnym zaufaniem, ponieważ wiedziałem, że w najlepszy sposób wywiąże się z postawionych zadań”.

Nie są to czcze komplementy, bo takich się raczej w wojskach specjalnych nie prawi. 25 marca 2011 roku w Kabulu na specjalnej ceremonii „Biały”, jako pierwszy żołnierz polskich Wojsk Specjalnych, został uhonorowany medalem za chwalebną służbę – Meritorious Service Medal. Kiedy generał David Petraeus, dowódca ISAF, wręczał komandosowi medal w imieniu prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy, wyraził ogromny szacunek i uznanie dla dokonań „Białego”: „Dowodzony przez odznaczonego oficera zadaniowy zespół bojowy wniósł bezprecedensowy wkład w sukcesy nie tylko komponentu operacji specjalnych, lecz także całej operacji ISAF”.

„Przez kilka lat służby w Dowództwie Wojsk Specjalnych nigdy nie usłyszałem, by jakikolwiek polski oficer otrzymał taką opinię w Afganistanie”, komentuje tę wypowiedź dumny ze swego podwładnego pułkownik Wiesław Kukuła, dowódca Jednostki Wojskowej Komandosów.

W bilansie dokonań „Białego” ważna jest liczba zatrzymanych „celów osobowych” [z połączonej listy priorytetowych celów, czyli Join Priority Effects List – przyp. red.] czy wykrycie i zneutralizowanie blisko 10 ton materiałów wybuchowych, co mogło zapobiec około stu atakom z wykorzystaniem ładunków improwizowanych. Przygotowanie do samodzielnego funkcjonowania jednostek antyterrorystycznych afgańskiej policji należało jednak do zadań strategicznych wojsk koalicyjnych w Afganistanie, a w 2010 roku to właśnie komandosi z Lublińca rozwinęli szkolenie PRC. Odnieśli sukces w Ghazni, więc polskim specjalsom zaproponowano, żeby objęli działaniami również Paktikę. Tam też osiągnęli doskonałe efekty. Generał Lance Mans podkreśla, że „Biały” był wówczas „motorem nadającym tempo operacyjne wszystkim zadaniowym zespołom bojowym działającym w Afganistanie”.

Sam bohater doskonale pamięta zadanie postawione przez Brytyjczyka: „Dwa lata temu brygadier Lance Mans polecił mi przygotować koncepcję szkolenia PRC w całym Afganistanie. Zaproponowałem więc centralizację pewnych elementów, w tym utworzenie ośrodków szkoleniowych. Odrzekł, że chyba czytam w jego myślach, bo też tak to widzi, ale jeszcze nie zdążył wyartykułować swej koncepcji”.

Podkreśla stanowczo, że przygotowanie niemalże od podstaw pododdziałów afgańskich antyterrorystów w Ghazni i w Paktice nie jest sukcesem jedynie jego, lecz także kolegów z kolejnych zmian Task Force-50. Zwraca też uwagę na stosowaną metodę: „Staramy się być dla afgańskich partnerów mentorami, ale również przyjaciółmi, rozumieć oraz szanować kulturę i obyczaje tych ludzi. Afgańczycy w działaniach muszą się nam podporządkowywać, dbamy jednak o to, by uczestniczyli również w wypracowywaniu i podejmowaniu decyzji”.

Wiele osób się zastanawia, dlaczego w „polskich” prowincjach praktycznie nie zdarzają się, powszechne gdzie indziej, ataki sił afgańskich na własne wojska. Pułkownik Wiesław Kukuła jest przekonany, że zna odpowiedź: „Gdy naprzeciwko szkolonych Afgańczyków staje żołnierz z NATO, w wyprasowanym mundurze, gładko ogolony, pachnący, najedzony do syta, ze światopoglądem odległym od afgańskiej rzeczywistości o lata świetlne, to nie jest mu łatwo znaleźć z nimi wspólny język. Żołnierze TF-50 są ludźmi dojrzałymi, niektórzy z nich przekroczyli 35. rok życia. To sól naszej ziemi, synowie górników, wychowani w kulcie pracy, znający ciężkie życie. «Biały» sam o sobie mawia, że jest hanysem. Potrafią więc nie tylko zrozumieć swych podopiecznych, lecz także starają się upodobnić do nich, przyjąć ich styl myślenia, dzielić wspólnie trudy. Najpierw trzeba wygrać walkę o serca i umysły, a dopiero potem po żołniersku dobrać się do skóry w czasie szkolenia”. Nie każdy to potrafi tak, jak „Biały” i jego żołnierze.

Afgańczycy to prosty, biedny, ale niezwykle dumny naród. Mają swoje zasady i bardzo cenią, gdy się je szanuje. Przed dwoma laty „Biały” podjął akcję wysokiego ryzyka, żeby uwolnić porwanych przez talibów policjantów ze swego PRC. Niestety, jak się później okazało, zostali oni straceni już wcześniej. Sam fakt, że podjął próbę ratunku, zbudował mu jednak wielki autorytet wśród Afgańczyków.

Choć komandosi mają określone zadania w działaniach bojowych, to wielokrotnie ruszali z pomocą. Zdarzało się bowiem, że otrzymywali sygnał o ataku na Polaków, a siły szybkiego reagowania (QRF) działały gdzie indziej. W takiej sytuacji nie można powiedzieć: „Sorry, jestem z sił specjalnych, wyszkolony do rzeczy wielkich, to nie moja działka”.

Zdaniem pułkownika Kukuły takie właśnie sytuacje burzą mury: „Wszyscy jesteśmy żołnierzami tej samej armii, tylko służymy w różnych formacjach”.

Dowódca Polskich Sił Zadaniowych w Afganistanie generał brygady Andrzej Reudowicz potwierdza, że „Biały” udzielał wszelkiej możliwej pomocy wojskom konwencjonalnym: „To oficer, który łączy operacje specjalne z konwencjonalnymi”.

Do tej opinii przyłącza się ubiegłoroczny zdobywca Buzdygana podpułkownik rezerwy Jarosław Garstka, były oficer jednostki GROM: „Jest doskonałym dowódcą, potrafiącym zdobyć zarówno szacunek swoich ludzi, żołnierzy oddziałów kooperujących, jak i dowództwa ISAF. Doskonale rozumiał, z jakim zadaniem przyjechał do Afganistanu. Potrafił akceptować nawet niewygodne dla niego kompromisy, by osiągnąć ostateczny efekt”. W Lublińcu cieszą się z wyróżnienia „Białego” Buzdyganem: „Chociaż nikt nie zobaczy jego twarzy, to może ludzie dostrzegą, że wkładamy w tę operację wielki wysiłek i osiągamy efekty”. Dowódca JWK dodaje: „Wyróżnienie «Białego» jest też nagrodą dla jego podwładnych i dla wszystkich specjalsów prezentujących współczesny etos żołnierzy WS”. PB


Zespołowi żołnierzy jednostki Formoza przyznaliśmy Buzdygan za nietuzinkowy pomysł na pomoc koledze, urzeczywistniający zasadę morskich komandosów, że nigdy nie zostawiają swoich.

Dwóch Jacków, Darek, Tomek, Paweł, Wojtek, Adam i Sławek wzięli udział w ekstremalnej wyprawie po Morzu Bałtyckim. Po co? Nie dla sławy czy przygód. Zmierzyli się z żywiołem, by zebrać pieniądze na rehabilitację Sebastiana Łukackiego, swojego kolegi z jednostki. Nawet dla świetnie wyszkolonych i przygotowanych na wszystko komandosów wyprawa ta była wyzwaniem. Teraz zgodnie przyznają, że zdarzały się momenty trudne i niebezpieczne, ale każdy zdecydowałby się na kolejną taką eskapadę jeszcze raz.

Sebastian Łukacki został marynarzem w 2008 roku. O wojsku pomyślał zaledwie rok wcześniej. Szybko i konsekwentnie realizował marzenia. Czuł, że pasuje do Formozy. Był młody, ambitny, inteligentny i wysportowany. Doskonale pływał, pracował jako ratownik WOPR. Ukończył Centrum Szkolenia Marynarki Wojennej w Ustce, później przeszedł morderczą selekcję w górach i sprawdziany w Formozie. Jako starszy mat dostał w tej jednostce działań specjalnych stanowisko starszego nurka, a następnie został operatorem. Wkrótce spełnił swoje drugie marzenie – kupił motocykl.

W lipcu 2010 roku miał wypadek drogowy. Jego skutki były porażające: złamany w kilku miejscach kręgosłup, stłuczenia mózgu i krwiak. Przez wiele tygodni lekarze walczyli o życie Sebastiana Łukackiego. Gdy po pół roku wybudził się ze śpiączki, okazało się, że jest sparaliżowany. Na nowo uczył się najprostszych rzeczy: jedzenia, picia, czytania i pisania. Darek, instruktor WF-u z gdyńskiej jednostki, przyznaje, że początkowo komandosi nie wiedzieli, co się dzieje z kolegą po wypadku. Nie chcieli wynikającymi z troski pytaniami dodatkowo obciążać rodziny. Cierpliwie czekali. Z rodziną Sebastiana Łukackiego kontaktował się głównie dowódca.

„Od jesieni 2009 roku, gdy objąłem dowodzenie jednostką, myślałem, jak stworzyć system wzajemnej pomocy w trudnych sytuacjach”, opisuje komandor Dariusz Wichniarek, ówczesny dowódca JW Formoza. „Działalność wojskowa wiąże się z ryzykiem, z ponoszeniem strat i na taki najgorszy scenariusz udziału moich żołnierzy w akcjach bojowych chciałem być przygotowany. Pobyt w szpitalu u Sebastiana uświadomił mi, że najwyższy czas, aby urealnić swoje zamiary”. Chociaż wypadek Sebastiana nie był skutkiem działalności bojowej, to dowódca postanowił, że jednostka nie zostawi go bez pomocy.

Również dla żołnierzy Formozy było oczywiste, że kolega po wypadku nie może zostać sam. Szukali sposobu, by wspomóc go w kosztownej i długiej rehabilitacji. Ostatecznie razem z dowódcą stwierdzili, że skoro woda jest ich żywiołem, to ruszą na wyprawę kajakową właśnie po Bałtyku. Głównym organizatorem akcji był Darek. To na nim spoczywał obowiązek zgrywania ekipy, szukania sponsorów, angażowania w operację mediów. Zasada była prosta: im trudniej, tym ciekawiej. A im ciekawiej, tym więcej pieniędzy uda się zebrać na leczenie komandosa.

Nawet na mapie trasa wyglądała na ryzykowną. W trzy tygodnie żołnierze planowali opłynąć kajakami wyspę Bornholm – startowali i kończyli wyprawę w Gdyni. Do pokonania było ponad 400 mil morskich, czyli przeszło 700 kilometrów.

Skład zespołu wspólnie z Darkiem planował Jacek z pionu szkolenia. Żołnierze zgłaszali się sami, ale ostatecznie zdecydowano, że udział w wyprawie wezmą przedstawiciele wszystkich sekcji jednostki. „Nikogo nie chcieliśmy pominąć. Mimo że osiem osób wiosłowało, to płynęła dla Sebastiana cała jednostka”, mówi szef szkolenia Formozy i zarazem jeden z uczestników wyprawy. Do dyspozycji komandosi otrzymali składane kajaki ze sterem, mocne węglowe wiosła, odpowiednie kombinezony. Do kajaków wzięli ze sobą także kompas, radio, pojemniki na mocz, jedzenie i suche racje żywnościowe. Oprócz tego mieli niezbędne wyposażenie, by w razie wypadku lub odłączenia się od grupy samotnie przeżyć na Bałtyku.

Sebastian był zaskoczony pomysłem kolegów: „Poczułem niesamowity doping z ich strony i wielki przypływ energii, by zwiększyć tempo ćwiczeń. Poza tym akcja miała mnie wesprzeć finansowo, by pozwolić na dalszą, kosztowną rehabilitację”.

Gdy 4 sierpnia 2012 roku wypływali z Gdyni, pogoda była piękna. Cieszyli się, że morze im sprzyja. Chcieli dziennie płynąć maksymalnie 40 kilometrów. Niestety, zaplanowany dystans musieli wkrótce zwiększyć dwukrotnie, żeby wykorzystać dobrą pogodę. Wiedzieli, że zbliża się sztorm.

Trasa na Bornholm trwała 22 godziny. Na morzu jedli i pili. Żeby nie zasnąć, ratowali się batonami i lizakami, czasami śpiewali. Czy mieli chwile zwątpienia? Żaden z komandosów nigdy nie żałował wyprawy, żaden nie chciał zawrócić. Ale przyznają, że dokuczały im trudy tej eskapady. „Deprymujące było to, że po kilku godzinach wypłynięcia z Jarosławca ciągle widać było światła portu. Byliśmy wyziębieni i przemoczeni. A to nawet nie była połowa drogi”, wspomina Jacek z pionu szkolenia. Te same chwile zapamiętali także Wojtek, Paweł i Tomek. „Stan morza podniósł się gwałtownie. Dostaliśmy SMS-y, że pogoda może się pogorszyć. A na skali Beauforta było już dobre 4–5 punktów”, mówią.

Uciekali falom również w drodze powrotnej. Ostatecznie do Gdyni dotarli w wyznaczonym przez siebie terminie. 25 sierpnia pierwsza edycja „Mili dla Sebastiana” oficjalnie się zakończyła. Na koncie chorego komandosa przybyło prawie 30 tysięcy złotych. Dzięki zebranym pieniądzom mógł uczestniczyć w kilku turnusach rehabilitacyjnych. Stan zdrowia chłopaka szybko się poprawia. Jeszcze niedawno nie dawał rady wypowiedzieć poprawnie jednego słowa. Dziś nie tylko mówi, pisze, odpisuje na maile, lecz także w końcu stawia pierwsze kroki.

Formoza nie ustaje w boju. Żołnierze postanowili, że w tym roku znowu będą zbierać pieniądze na rehabilitację kolegi. Tym razem w Alpach. Planują kolejny ekstremalny wyczyn, który przyciągnie sponsorów. Zakładają stowarzyszenie kulturalno-rekreacyjno-sportowe KRS Formoza. Wybrali zarząd, a prezesem został Darek. Czekają jeszcze na dopełnienie formalności i zarejestrowanie działalności w sądzie. Na razie mają kilkunastu członków: obecnych i byłych żołnierzy oraz pracowników wojska JW Formoza.

Drugą edycję „Mili dla Sebastiana” planują na lipiec. „Chcemy zdobyć dziesięć czterotysięczników na granicy Szwajcarii i Włoch”, opisuje Darek. „Część trasy pokonamy na rowerach, a jeśli warunki terenowe pozwolą, zakończymy wyprawę na kajakach”.

„Swoją postawą i tak wymownym gestem dali przykład solidnej, męskiej przyjaźni”, przyznaje Sebastian. „Cieszę się, że nie zostawili mnie wtedy, gdy mój świat się zawalił. To dzięki nim mam wielką motywację do ćwiczeń i ciężkiej pracy nad sobą oraz wiarę w takich ludzi jak oni. Chciałbym znów stanąć z nimi w jednym szeregu”. MKS


 Podpułkownikowi Cezaremu Kiszkowiakowi byłemu szefowi Wydziału Współpracy Cywilno-Wojskowej (CIMIC) 11 Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej w Żaganiu, przyznaliśmy Buzdygan za wyjątkowe osiągnięcia w dziedzinie współpracy cywilno-wojskowej na misjach w Iraku i Afganistanie. 

„Podpułkownik Cezary Kiszkowiak to żołnierz z krwi i kości, prawdziwy profesjonalista, który z sercem i ogromnym zaangażowaniem podchodzi do swoich obowiązków”, mówi generał dywizji Mirosław Różański, dyrektor Departamentu Strategii i Planowania Obronnego Ministerstwa Obrony Narodowej, były dowódca 11 Dywizji Kawalerii Pancernej w Żaganiu, w której jeszcze do niedawna służył oficer. Jak dodaje generał, pułkownik należy do tych żołnierzy, którym wystarczy wskazać cel i nie trzeba im już mówić, jak go osiągnąć.

Choć w armii większość czasu poświęcił współpracy cywilno-wojskowej, w dzieciństwie marzył o zostaniu czołgistą. „Imponował mi wujek, dowódca pododdziału czołgów. Chciałem pójść w jego ślady”, wspomina. Wybrał więc Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Pancernych w Poznaniu. Po jej skończeniu w 1990 roku trafił do 4 Dywizji Zmechanizowanej w Wędrzynie i służył tam przez kilkanaście lat na różnych stanowiskach.

W 2000 roku porzucił pancerną pasję na rzecz tworzonej w polskiej armii współpracy cywilno-wojskowej (CIMIC). Jak tłumaczy, zainteresowało go pośredniczenie między komórkami cywilnymi i wojskowymi, spodobała mu się też idea pomagania innym. Przez kolejnych 12 lat piastował chyba wszystkie stanowiska związane z CIMIC w polskim wojsku. Służył między innymi w Kielcach w jednostce o takim charakterze, w oddziale CIMIC w Dowództwie Wojsk Lądowych i był szefem Wydziału Współpracy Cywilno-Wojskowej 11 Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej.

W Żaganiu do jego zadań należała pomoc dowódcy w kontaktach ze środowiskiem cywilnym, administracją i organizacjami pozarządowymi. „To, że dywizja ma tak dobre kontakty z lokalnymi władzami i społecznością, zawdzięcza też podpułkownikowi Kiszkowiakowi”, podkreśla generał Różański. Na początku tego roku pułkownik pożegnał się z Czarną Dywizją i przeszedł do Zespołu do spraw Nowego Systemu Kierowania i Dowodzenia Siłami Zbrojnymi RP. „Mam jednak nadzieję, że jeszcze wrócę do CIMIC”, mówi.

Jak twierdzi, najbardziej fascynującą częścią współpracy cywilno-wojskowej są zadania wykonywane na misjach, gdzie spędził w sumie ponad 30 miesięcy. „Tam najlepiej widać konkretne efekty naszej pracy”, uważa. Dwukrotnie był w Iraku – na II i V zmianie – i trzy razy w Afganistanie – krótko na V zmianie, a potem na VIII i IX. Kierował tam pomocą humanitarną, realizował projekty pomocowe. W czasie misji afgańskiej dowodził polskim zespołem odbudowy prowincji (Provincial Reconstruction Team, PRT).

Podpułkownik Kiszkowiak tak zaangażował się w swoją pracę, że w 2011 roku został w Afganistanie ponad rok i doprowadził dzięki temu do końca długoterminowe projekty. „Chciałem zobaczyć, jak to wszystko działa w praktyce”. Oficer razem ze swoim 12-osobowym zespołem specjalistów przeprowadził w tym czasie 32 projekty zainicjowane przez władze afgańskie.

W czasie realizacji przygotowanych przez niego projektów wypłacono wykonawcom w Iraku i Afganistanie w sumie ponad 20 milionów dolarów. Jednak, jak podkreśla oficer, procedury są tak skonstruowane, aby ani on, ani zespół nie mieli bezpośrednio do czynienia z pieniędzmi. Co ciekawe, choć na misjach podejmował decyzje dotyczące tak dużych sum, na co dzień w domu wydatkami zajmuje się jego żona.

Wśród trzech największych ukończonych przez niego projektów wymienia mechaniczną oczyszczalnię ścieków dla Ghazni, wysypisko śmieci oraz zagospodarowanie centrum miasta. „Mnie chyba jednak najwięcej satysfakcji sprawiały projekty szkoleniowe, dzięki którym Afgańczycy, także kobiety, uczyli się zarabiać”, twierdzi. Za swoją pracę w CIMIC i PRT oficer otrzymał w 2012 roku od ministra obrony tytuł Zasłużonego Żołnierza Rzeczypospolitej Polskiej.

 Nadzorując wykonywanie projektów na misjach, pułkownik wziął udział w ponad 600 patrolach, w tym 420 w Afganistanie. „Przed wyjazdem miał wszystko zaplanowane i dopięte na ostatni guzik, omawiał z całym zespołem i plutonem ochrony każdy szczegół”, opowiada starszy szeregowy Adam Mikłaszewski, który jeździł z podpułkownikiem Kiszkowiakiem jako kierowca w czasie IX zmiany. Sam oficer przyznaje, że każdy wyjazd był okupiony takim samym stresem i związany z taką samą mobilizacją.

„Pułkownik nawiązał bardzo dobre relacje z Afgańczykami, był przez nich szanowany tym bardziej, że sam lubi, szanuje i akceptuje ludzi”, tłumaczy major Szczepan Głuszczak, rzecznik 11 Dywizji Kawalerii Pancernej, który służył podczas IX zmiany jako rzecznik polskiego kontyngentu.

Doktor Edyta Górlicka, specjalistka do spraw kulturoznawstwa na Wydziale Szkolenia w kieleckim Centrum Przygotowania do Misji Zagranicznych, dodaje, że podpułkownik Kiszkowiak jest też rewelacyjnym negocjatorem, który nawet w najtrudniejszych sytuacjach umie znaleźć kompromis. Poznała go na V zmianie w Iraku, gdzie pojechała jako specjalistka do spraw ekonomii. Była też w jego zespole na VIII oraz IX zmianie pod Hindukuszem.

Podwładni i współpracownicy podkreślają też świetne zorganizowanie pułkownika i jego zamiłowanie do porządku. „Nazywają mnie pedantem”, śmieje się Cezary Kiszkowiak. Edyta Górlicka wspomina, że kiedy jechała z Afganistanu do Polski i zbierała od kolegów zamówienia, co im przywieść z kraju, pułkownik poprosił o zwilżane chusteczki do mebli. „Niezależnie od wszechobecnego pyłu u niego wszystko musiało lśnić”. 

Oficer przyznaje, że informacja o zostaniu jednym z laureatów tegorocznych Buzdyganów, nagrody, którą otrzymał za wyjątkowe osiągnięcia w dziedzinie współpracy cywilno-wojskowej podczas misji w Iraku i Afganistanie, całkowicie go zaskoczyła. „Teraz już trochę ochłonąłem i mogę się chwalić, że znalazłem się w doborowym gronie”. Jak podkreśla, traktuje tę nagrodę jako uznanie dla pracy wszystkich ludzi z CIMIC, a szczególnie swojego zespołu. „Miałem świetnych podwładnych i to był klucz do naszego sukcesu”.

Kiedy podpułkownik Kiszkowiak znajdzie wreszcie trochę czasu dla siebie, najlepiej odpoczywa mu się w górach. „Schodziłem już wszystkie szczyty w polskich i słowackich Tatrach”. Teraz planuje wycieczki w Karpatach. Z zachwytem opowiada też o górach Afganistanu. „Są piękne i bardzo różnorodne – jedne skaliste i pokryte czerwonym pyłem, inne ośnieżone”. Marzy, aby kiedyś móc się tam wybrać na wycieczkę i pochodzić po pasmach Hindukuszu. AD


Marcinowi Ogdowskiemu przyznaliśmy Buzdygan za stworzenie docenianego przez internautów bloga zAfganistanu.pl, który pozwolił wielu rodzinom zrozumieć sens misji pod Hindukuszem, a także przetrwać rozłąkę.

Docenili go nie tylko internauci. Dzięki ich głosom Marcin Ogdowski, dziennikarz portalu Interia.pl i autor bloga zAfganistanu.pl, dostał w tym roku Buzdygan. Zebrał 64 procent głosów.

Jako kandydata zgłosiła go żona jednego z misjonarzy. „Dzięki prowadzonemu przez niego blogowi zAfganistanu.pl przetrwałam osiem najtrudniejszych miesięcy w moim życiu, gdy mój mąż był na misji”, uzasadniła swój wybór. Poparli ją inni czytelnicy, bo, jak pisali, „ten blog wlewa w serca nadzieję”. Dziś zamieszczane na nim teksty czyta miesięcznie około stu tysięcy osób.

Kiedy pytamy Marcina, skąd wzięło się w jego życiu wojsko, odpowiada, że sprawy zostały przesądzone z chwilą, gdy ze szpitala, w którym się urodził, trafił do domu rodziców, znajdującego się tuż przy toruńskim poligonie artyleryjskim. „Gdy tylko dorosłem na tyle, by móc wypuszczać się poza podwórko kamienicy, to właśnie poligon stał się moim placem zabaw”.

Starszy sierżant sztabowy Rafał Muszytowski przez lata obserwował, jak rodziła się fascynacja Marcina wojskiem. Są przyjaciółmi od przedszkola, trzymali się razem także w szkole podstawowej. W średniej ich drogi się nieco rozeszły, ale że mieszkali niedaleko siebie, wielokrotnie zwiedzali toruńskie forty na obrzeżach miejscowego poligonu, w poszukiwaniu przygody i... łusek po nabojach.

Marcin przyznaje, że chociaż wojskiem interesował się od dziecka, byłby kiepskim żołnierzem, bo nie lubi hierarchii i podporządkowania. Może dlatego zamiast szkoły wojskowej skończył socjologię i został dziennikarzem. Armia ma jednak duży wpływ na jego pracę.

„Pochodzę z Pomorza, z rodziny o niemieckich korzeniach”, opowiada Marcin. „Zainteresowałem się tematyką II wojny światowej, gdy wśród rodzinnych pamiątek znalazłem Żelazny Krzyż, odznaczenie, które dostał brat mojej babci. Od historii mojej rodziny i tematyki wojennej przeszedłem do tej związanej z wojskiem”.

Dziennikarską karierę Marcin rozpoczął przed 13 laty w rodzinnym Toruniu jako reporter „Nowości”. Pisał także dla „Przeglądu”, „Polski Zbrojnej” i „Super Expressu”. Od 2007 roku pracuje w Interia.pl, obecnie jako wydawca strony głównej portalu.

„Marcin od bloga?”, witali go żołnierze w Afganistanie. Przez ostatnie lata dziesięć razy wyjeżdżał jako reporter na zagraniczne misje, gdzie służyli polscy żołnierze. Po raz pierwszy był w 2004 roku w Afganistanie. Towarzyszył saperom, którzy oczyszczali pola minowe. Jak wspomina, dopiero jednak w Iraku, wiosną 2005 roku, gdy został zaatakowany konwój, w którym jechał, zdał sobie sprawę z tego, czym naprawdę jest wojna.

Plonem tych wyjazdów było kilkadziesiąt korespondencji oraz blog zAfganistanu.pl. W 2009 roku powstało przy nim forum skupiające żołnierzy, ich rodziny oraz inne osoby zainteresowane afgańskim konfliktem. Marcin podkreśla, że bardzo ważny jest dla niego kontakt ze społecznością, jaka zgromadziła się wokół bloga, wsłuchiwanie się w jej głos, reagowanie na komentarze.

Blogowe wpisy złożyły się na debiutancką książkę Ogdowskiego „Z Afganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”, którą w listopadzie 2011 roku wydało wydawnictwo Ender. Niemal natychmiast trafiła na listę bestselerów Empiku i – jak podkreśla wydawca Sławomir Brudny – nie miała ani jednej złej recenzji.

Sierżant Muszytowski, który pracuje w Komisariacie Policji Poznań-Północ, nie śledzi na bieżąco wpisów Marcina na blogu, ale jego debiutancką książkę dostał z dedykacją. „Ma chłopak talent. Zawsze zazdrościłem mu tej łatwości pisania”.

W marcu ukaże się kolejna pozycja Ogdowskiego „Ostatni świadek” (tym razem będzie to powieść). Sławomir Brudny po przeczytaniu rękopisu napisał w mailu do autora: „Twoja książka opowiedziała mi więcej o misji niż wszystko, co do tej pory czytałem, czego słuchałem i co oglądałem. Teraz ją nie tylko rozumiem, ale i czuję... Budzi we mnie strach, smutek, ale i dumę, poczucie koleżeństwa i solidarności z naszymi żołnierzami. «Ostatni świadek» świetnie uzupełnia zAfganistanu.pl. Wydajmy ją szybko, bo jest ważna. Bardzo ważna”. Brudny mówi, że Marcin jest niezwykłym człowiekiem, mądrym i uczciwym dziennikarzem, a także świetnym pisarzem. Zaintrygował swego wydawcę nieszablonowym spojrzeniem na afgańską wojnę, bo „dostrzega człowieka pod mundurem, burką, turbanem i nie pozostawia czytelnika obojętnym”.

„Marcin uczestniczył w patrolach. Otarł się o śmierć, ale pozostał skromny, nie chełpi się doświadczeniami komandosa”, mówi Sławomir Brudny. „Opowiada o strachu, nadziei, przyjaźni, a my poznajemy prawdziwego faceta, który sposobem bycia, swoją relacją zyskuje szacunek i podziw czytelnika”.

Gdy zakończy się promocja nowej książki, Ogdowski zamierza ponownie wyruszyć do Afganistanu.

Na pytanie, co na to żona, głęboko wzdycha i przyznaje, że nie pochwala ona tego pomysłu, ale toleruje: „Sądzę, że gdy za kilkanaście lat dam sobie spokój z takimi wyjazdami, Anna odetchnie z ulgą”. Żona razem z dziesięcioletnią córką Magdą, dumną z osiągnięć taty, wiernie mu kibicują.

Marcin nie ma czasu na „normalne” hobby, choć przyznaje, że bardzo lubi pływać, bo to dobry sposób, aby się wyciszyć. „Lubię też chodzić po górach, ale mimo że mieszkam w Krakowie i od gór dzieli mnie zaledwie około 100 kilometrów, udaje mi się tam wyrwać na kilka dni nie częściej niż raz na kilka miesięcy”. Nie ma ulubionych szlaków, ale ciągnie go w słowackie Tatry Wysokie, które są jeszcze niezadeptane przez turystów.

Krzysztof Fijałek, redaktor naczelny portalu Interia.pl i szef Marcina, mówi o nim: „Ma pasję, którą konsekwentnie realizuje, oraz wiedzę. Wystarczy mu nie przeszkadzać. W pracy jest skrupulatny i dokładny, to niemal służbista”, śmieje się i podejrzewa, że te cechy Marcina mają pewnie związek z wojskiem. „Dziennikarze są zazwyczaj megalomanami i gdy osiągają sukces, zadzierają nosa. Ale nie on. Jest w czołówce tych, którzy specjalizują się w tematyce wojskowej i misyjnej, a nie zdarzyło się, żebyśmy zobaczyli, jak po otrzymaniu kolejnej nagrody obrasta w piórka. Popularność nie przewróciła mu w głowie”, podkreśla naczelny Interii.

Mimo młodego wieku Ogdowski ma na swoim koncie sporo nagród i wyróżnień. Za publicystykę poświęconą konfliktowi w Afganistanie dostał w 2012 roku Zieloną Gruszkę, nagrodę Stowarzyszenia Dziennikarzy RP. W 2010 roku odebrał tytuł Dziennikarza Roku 2009 w kategorii „Internet” w konkursie na dziennikarza Małopolski, otrzymał również wyróżnienie w kategorii „Polityka” w konkursie na blogera 2009 roku serwisu Wiadomości24.pl. W 2009 roku zdobył I miejsce w Webstarfestival i tytuł Najlepszego Bloga 2009 roku dla zAfganistanu.pl. Zauważył go także MON, odznaczając srebrnym medalem „Za Zasługi dla Obronności Kraju”. MS


Starszemu chorążemu sztabowemu Andrzejowi Wojtusikowi, byłemu pomocnikowi dowódcy Wojsk Lądowych do spraw podoficerów, za zmaterializowanie nowej idei szkolenia podoficerów w polskim wojsku – kursu Lider.

„Nie wiem, co mam powiedzieć. Jak odebrałem telefon z redakcji «Polski Zbrojnej», [...] usiadłem z wrażenia i ścisnęło mnie w gardle. I jak zawsze mam coś do powiedzenia, tak zamilkłem”, taki komentarz wpisał na Facebooku starszy chorąży sztabowy Andrzej Wojtusik po tym, jak dowiedział się, że przyznano mu Buzdygan. Zadedykował nagrodę wszystkim podoficerom.

Jest żołnierzem z powołania. Służył w 15 Batalionie Dowodzenia, 15 Brygadzie Zmechanizowanej, 20 Pułku Artylerii i 11 Batalionie Dowodzenia. „Rzecznikował” w Szkole Podoficerskiej Wojsk Lądowych w Zegrzu, a później był jej komendantem. W maju 2011 roku został pomocnikiem dowódcy Wojsk Lądowych do spraw podoficerów. To było jego ostatnie wojskowe stanowisko. 28 lutego 2013 roku pożegnał się z armią.

O tym, że wojsko będzie jednym z przystanków na jego zawodowej drodze, wiedział już na jej początku. „Starałem się wykorzystać ten czas najlepiej, jak potrafiłem”, mówi laureat Buzdygana. „Zdobywałem nowe kwalifikacje i wciąż się czegoś uczyłem”.

Ukończył pedagogikę w warszawskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej, a później podyplomowe studia w Akademii Obrony Narodowej, gdzie napisał pracę na temat przywództwa w wojsku. Z własnej inicjatywy podczas urlopu zaliczał praktyki w wojewódzkim urzędzie pracy w Legnicy i uczył bezrobotnych, jak aktywnie poszukiwać zatrudnienia.

Po 2004 roku ostro wziął się za pracę nad programem szkolenia z przywództwa dla podoficerów. Chciał, by żołnierze tego korpusu spełniali nie tylko rolę szkoleniowców i mentorów dla mniej doświadczonych kolegów, lecz także byli doradcami swoich przełożonych. „Nie chcieliśmy, żeby podoficerowie czekali na rozkazy, tylko wychodzili z inicjatywą, prowadzili żołnierzy za sobą, i w szkoleniu, i na wojnie”, twierdzi Andrzej Wojtusik.

Potrafił słowa zamienić w czyny. Kurs jego autorstwa stał się praktycznym testem dla przyszłych dowódców. Choć w opinii żołnierzy uchodzi za dość ekstremalny, jego twórca uważa, że od uczestników nie wymaga niczego ponad abecadło żołnierskie i dowódcze. Lider stał się wizytówką Wojtusika. Jak dotąd w 37 edycjach kursu wzięło udział około pół tysiąca żołnierzy, ale tylko połowa z nich dotarła do mety. Na szkolenie przyszłych dowódców poświęcił około 1600 godzin i przemaszerował z nimi 1400 kilometrów.

„Poznaliśmy się w 2009 roku na kursie w 18 Batalionie Desantowo-Szturmowym”, wspomina starszy kapral Daniel Dąbrowski, dowódca drużyny w 17 Brygadzie Zmechanizowanej. „Na odprawie przed zajęciami dobowymi w terenie chorąży Wojtusik, ku mojemu zdziwieniu, przyszedł w pełnym ekwipunku, tak jak każdy z kursantów. Nie dawałem mu zbyt dużych szans na dotarcie do choćby połowy wyznaczonej trasy. Pokonał ją całą z o wiele młodszymi od siebie kursantami, a przy okazji zachowywał się, jak troszczący się o swoje dzieci ojciec”.

„Nigdy nie chował się za biurkiem, tylko wychodził do ludzi, aby wspólnie zmierzyć się z problemami”, mówi chorąży Wojciech Jackowski, ubiegłoroczny laureat Buzdygana. „Nie zmieniał poglądów i nie zapominał o swoich podwładnych”.

Starszy sierżant Marcin Pawelski, podoficer sztabowy S-2 w 5 Pułku Artylerii w Sulechowie, który kurs ukończył w 2009 roku, tak opisuje twórcę Lidera: „To człowiek, który śmiało patrzy w przyszłość naszego korpusu, ma wizję i odwagę, by ją głosić. Jest prawdziwym przywódcą”.

Dzięki niestrudzonej walce Wojtusika o pozycję podoficerów w wojsku korpus ten stał się nowoczesny, na wzór korpusów amerykańskich sierżantów majorów. Powołano pomocników dowódców do spraw podoficerów. Udało się też utworzyć podoficerski łańcuch wsparcia dowodzenia, system komunikacji między poszczególnymi szczeblami dowódczymi.

„Wiedziałem, że to, co chcemy zrobić, to w wojsku coś zupełnie nowego. Żeby się udało, musiało być zrobione profesjonalnie”, mówi były pierwszy podoficer Wojsk Lądowych. I było. Bo chorąży Wojtusik już taki jest. Profesjonalista, przywódca umiejący porwać za sobą ludzi. Twierdzi, że jeśli cele są jasno sprecyzowane, to zapał i entuzjazm same przyjdą.

Po zdjęciu munduru Andrzej Wojtusik nie zamierza zwalniać. W cywilu zajmie się szkoleniami z przywództwa, działań w sytuacjach kryzysowych, mediacji, negocjacji i kreatywnego wykorzystywania indywidualnego potencjału oraz czasu pracy. „To tak zwany coaching, który ma pomóc w ustaleniu celów, podejmowaniu trafnych decyzji i umiejętnym korzystaniu z własnych umiejętności”, tłumaczy chorąży Wojtusik, który w ramach rekonwersji właśnie zdobywa wiedzę z tej dziedziny w Wyższej Szkole Bankowej w Gdańsku.

Nie chce zrywać z armią, bo, jak mówi, mundur to jego druga skóra. „W wojsku nie mamy rozwiązań, które umożliwiłyby wykorzystanie doświadczenia ludzi odchodzących z armii. Dlatego chciałbym działać na rzecz żołnierzy, organizować kusy, szkolenia, a także przekazywać swoją wiedzę. I dalej będę walczył o etos podoficera”.

Czy znajdzie na to wszystko czas? „Będę wspierała go we wszystkim, co będzie robił. Wiem, że zarówno dotychczasowa służba, jak i nowa praca to jego wielkie pasje”, mówi żona Iwona. Zanim się pobrali, chorąży Wojtusik uprzedzał ją, z czym wiąże się zawód żołnierza. Zaryzykowała. Mieszkali w Olsztynie, Giżycku, Żarach i Żaganiu. Wszędzie tam, gdzie Andrzej otrzymywał kolejne stanowisko. W końcu razem z dziećmi – Dominiką i Patrykiem – trafili do Warszawy. Pracy miał coraz więcej.

Miłością do wojska zaraził syna. Sześcioletni Patryk uwielbia wszystko, co lata i porusza się na gąsienicach. W ojca wpatrzony jest jak w obrazek. „Chciałabym, by teraz, gdy odszedł już z wojska, miał dla nas więcej czasu”, mówi Iwona Wojtusik. „Chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że to taki typ człowieka, który nie usiedzi w miejscu i ciągle coś musi robić. Jak już osiągnie jeden cel, wyznacza sobie kolejny”. A gdy chwilowo brakuje mu zawodowych celów, wyrusza na przykład na ekstremalną górską wyprawę. To też jego pasja.

„Trzymam go za słowo, że odejście z wojska to dopiero początek czegoś nowego”, mówi chorąży Jackowski. PG


Edward Stawiarz, Wojskowy Klub Sportowy „Wawel” w Krakowie

Do Wawelu trafił jako niespełna dwudziestoletni zawodnik z Ludowego Zespołu Sportowego w Olszanicy. W barwach krakowskiego WKS występował 15 lat. „Dla Wawelu zdobyłem 17 medali w mistrzostwach Polski, w tym sześć tytułów mistrzowskich. Startowałem na igrzyskach olimpijskich w Meksyku i Monachium oraz reprezentowałem Polskę na dwojgu mistrzostw Europy i w ponad dwudziestu oficjalnych meczach międzypaństwowych”, wylicza Edward Stawiarz. „Jako trener wzbogaciłem skarbiec klubu o 61 medali moich wychowanków, w tym 17 tytułów mistrzów kraju. Byłem kierownikiem sekcji lekkoatletycznej i zasiadałem w zarządzie klubu. Byłem też wiceprezesem Wawelu oraz przez dwie kadencje prezesem”, dodaje i podkreśla, że wyróżnienie w plebiscycie traktuje jako docenienie swojej pracy na rzecz klubu i sportu wojskowego.

Dzięki Stawiarzowi do dziś działa jeden z najstarszych polskich klubów. Walczył o utrzymanie jego historycznej nazwy. W 1993 roku spełniło się wielkie marzenie pana Edwarda – na stadionie krakowskiego WKS położono tartan. Ponadto ściągnął do Krakowa – za 50 milionów złotych (ale przed denominacją) – Roberta Korzeniowskiego. Chodziarz zrewanżował się czterema tytułami mistrza olimpijskiego, trzema mistrza świata i dwoma mistrza Europy. Wprawdzie ówczesny prezes klubu nie chciał zawodnika, który na najważniejszych imprezach jest ściągany przez sędziów z trasy, ale Edward Stawiarz walczył o „Korzenia” i na posiedzeniu zarządu powiedział, że nawet jeśli w marszu po medal olimpijski zawodnik będzie dyskwalifikowany w bramie stadionu, to i tak przyniesie klubowi więcej splendoru niż trzecioligowi piłkarze.

„Bardzo się cieszę, że został wyróżniony przez kapitułę plebiscytu. To piękne ukoronowanie jego pracy w Wawelu. Nie był przypadkowym człowiekiem w tym klubie. Zawodnikom etatowym zwracał uwagę na to, że skoro to wojsko nam płaci, naszym obowiązkiem jest jak najlepsze reprezentowanie klubu”, mówi chorąży Waldemar Dudek, mistrz i wicemistrz Polski w chodzie sportowym na 50 kilometrów z 1997 i 1999 roku. Jako podopieczny Stawiarza wspomina go mile. „Miał charyzmę, był tytanem pracy. Nie odpuszczał zawodnikom. Harowaliśmy, ale wierzyliśmy trenerowi. Do tej pory w pracy z żołnierzami wykorzystuję ćwiczenia, które zapamiętałem z warsztatu trenera Stawiarza”, dodaje były reprezentant Polski w chodzie sportowym, który teraz szkoli żołnierzy w 9 Brygadzie Kawalerii Pancernej w Braniewie.

W 2019 roku Wawel będzie obchodził stulecie powstania. Panu Edwardowi marzy się, aby na ten jubileusz jego ukochany klub wzbogacił się o nowe obiekty, których plany opracował z członkami zarządu podczas swojej drugiej kadencji na stanowisku prezesa.

„Kiedy po ośmiu latach starań doprowadziłem do tego, aby miasto kupiło obiekty klubowe przy ulicy Podchorążych, prezydent Krakowa polecił przygotować plany ich modernizacji i rozbudowy. Stwierdziliśmy, że konieczne są położenie nowego tartanu, przebudowa płyty boiska do piłki nożnej i nowa trybuna na stadionie. W planach była też budowa dwóch kortów tenisowych o sztucznej nawierzchni i trzech nowych hal: do gier zespołowych, treningowej dla lekkoatletów i strzelnicy pneumatycznej na 40 stanowisk, aby można było na niej rozgrywać zawody rangi mistrzostw Europy”, mówi były prezes Wawelu. „Projekt wciągnięto na listę tych o znaczeniu strategicznym, ale nie rozpoczęto jeszcze żadnych inwestycji. Marzy mi się, aby nasze plany udało się zrealizować przynajmniej na stulecie klubu”. Szus


Starszy szeregowy Henryk Szost, Wojskowy Zespół Sportowy w Poznaniu

O zwycięstwie w Plebiscycie na Najpopularniejszego Sportowca Wojska Polskiego zorganizowanym przez redakcję portalu polska-zbrojna.pl dowiedział się, gdy przebywał w Republice Południowej Afryki. Przygotowywał się tam do startów w nowym sezonie. „Cieszę się, że środowisko wojskowe doceniło mój wysiłek”, mówi starszy szeregowy Henryk Szost.

Wynikami głosowania internautów był mile zaskoczony. „Prawdę mówiąc, moim faworytem był Damian Janikowski”, przyznaje maratończyk z Wojskowego Klubu Sportowego „Grunwald” w Poznaniu i tamtejszego Wojskowego Zespołu Sportowego. Z kolei szeregowy Mariusz Giżyński, kolega klubowy Szosta, zupełnie nie był zdziwiony wyborem internautów. „Bardzo się cieszę ze zwycięstwa Henia. Świetnie, że jego sukcesy zostały docenione. Samo nawiązanie walki z dominującymi w maratonie zawodnikami z Kenii i Etiopii jest wielkim wyczynem”, mówi Giżyński, któremu do osiągnięcia minimum wymaganego przez Polski Związek Lekkiej Atletyki na XXX Igrzyska Olimpijskie w Londynie zabrakło zaledwie 50 sekund.

Od wiosny 2011 roku nowym trenerem Henryka Szosta jest Rosjanin Leonid Szwecow. Plany treningowe ustala z nim drogą mailową. Sądząc po wynikach, taka forma współpracy bardzo im obu odpowiada.

Olimpijski sezon Szost rozpoczął od pobicia w Japonii rekordu Polski, który od 2003 roku należał do jego byłego trenera sierżanta sztabowego Grzegorza Gajdusa. 4 marca wynikiem 2 godziny 7 minut 39 sekund o prawie dwie minuty poprawił czas byłego szkoleniowca. Na początku grudnia Szost znów świetnie pobiegł w Japonii. W Fukuoce zajął trzecie miejsce z wynikiem 2 godziny 8 minut 42 sekundy – drugim w historii polskiej lekkoatletyki. W sumie w 2012 roku startował w trzech maratonach. Ten trzeci, w Londynie, przebiegł w pięknym stylu. Bardzo chciał ukończyć rywalizację w pierwszej dziesiątce i mu się udało. Drugim jego celem było to, żeby dobiegł na metę jako pierwszy z Europejczyków. Plany zrealizował w niemal stu procentach – po cic hu liczył bowiem na zajęcie ósmego miejsca w swoim drugim występie na igrzyskach.

Szeregowy Giżyński bardzo przeżywał start kolegi w Londynie. „Mógł wypaść jeszcze lepiej, ale ten bieg nie ułożył się idealnie po jego myśli. Nie lubi upałów, tym bardziej należą mu się słowa uznania za to, że w niedobrych dla siebie warunkach świetnie pobiegł”, mówi kolega klubowy Szosta i podkreśla, że najlepszy Europejczyk w maratonie na londyńskich igrzyskach cały rok miał udany. „Spisał się bardzo dobrze, a nie jest łatwo pobiec trzy maratony w roku na wysokim poziomie. Jego osiągnięcia dodały nam wiary w nasze możliwości. Dzięki Heniowi wszyscy poprawiliśmy w sezonie olimpijskim swoje rekordy życiowe”, podkreśla Giżyński, który zna Szosta od 2003 roku. „Henio dosyć późno zaczął biegać na bieżni i startować w biegach ulicznych. Wcześniej rywalizował w biegach górskich. To jest typowy góral. Bardzo zawzięty, zna swoją wartość i ma własne zdanie, a w sporcie to jest potrzebne. Poza tym ma niesamowity talent”, charakteryzuje kolegę zawodnik WKS „Grunwald”.

Pochodzącego z Muszyny Szosta do biegania zachęcił wujek, podpułkownik rezerwy Straży Granicznej Jacek Szost, który jako żołnierz nieźle spisał się w mistrzostwach Wojska Polskiego w maratonie. Czołowy maratończyk świata, jeśli nie przebywa na zgrupowaniach w kraju bądź poza jego granicami, trenuje w rodzinnych stronach. Tam jako siedemnastolatek swoją przygodę ze sportem zaczynał od biegania... na nartach. Szus


Starszy chorąży sztabowy Józef Tracz, Wojskowy Zespół Sportowy we Wrocławiu, Wojskowy Klub Sportowy „Śląsk”

Jest jedynym polskim zapaśnikiem, który zdobył trzy medale olimpijskie. Srebrny krążek z Barcelony oraz brązowe z Seulu i Atlanty, a także trzy srebrne medale mistrzostw świata i srebro mistrzostw Europy kilka razy zapewniły mu miejsce w gronie laureatów plebiscytu na najlepszego sportowca Wojska Polskiego.

Za sukcesy jego podopiecznych w 2012 roku kapituła plebiscytu na najpopularniejszego sportowca WP przyznała starszemu chorążemu sztabowemu Józefowi Traczowi miano „Trener Roku”. Dowiedział się o tym na zawodach w Norwegii.

„Przed laty czytelnicy gazety codziennej Wojska Polskiego wybierali mnie do czołowej dziesiątki zawodników, a potem do najlepszej piątki trenerów. Bardzo się cieszę, że znów jest organizowany wojskowy plebiscyt i miło mi, że zostałem najlepszym szkoleniowcem”, mówi trener roku. „Wcześniej inni trenerzy mieli lepsze wyniki. Cały czas miałem jednak nadzieję, że też będę tym najlepszym. Mam kilku zdolnych zawodników i wierzę, że dzięki nim powalczę jeszcze o plebiscytowe laury”.

Wybór kapituły nie zaskoczył klubowej koleżanki szkoleniowca Wojskowego Klubu Sportowego „Śląsk” we Wrocławiu Renaty Mauer-Różańskiej. „Chociaż rzadko się zdarza, aby zawodnik, który w sporcie osiągnął tak wiele, odnosił również sukcesy jako trener”, mówi dwukrotna mistrzyni olimpijska w strzelectwie. „Damian Janikowski nie jest jedynym jego dobrym zawodnikiem. Ma silną grupę zapaśników, a to świadczy o jego umiejętnościach trenerskich”, dodaje złota medalistka olimpijska z Atlanty i Sydney.

„Z klubem związany jest już 30 lat. Przez 14 lat jako zawodnik, a potem jako szkoleniowiec, dawał z siebie wszystko, co najlepsze. Ma spore zasługi dla Śląska, ale również dołożył wiele starań, aby podnieść rangę zapasów w Polsce”, podkreśla podpułkownik rezerwy Janusz Pilch, dyrektor WKS „Śląsk”. „Józek jest profesjonalistą w każdym calu. Świetnie udawało mu się łączyć pracę w klubie z obowiązkami trenera kadry narodowej”.

Starszy chorąży sztabowy Tracz był trenerem kadry narodowej w latach 1998–2004. Za jego kadencji polscy zapaśnicy zdobyli dziesięć medali na igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata i Europy – między innymi w 2003 roku tytuł mistrza świata wywalczył Dariusz Jabłoński. Doświadczony szkoleniowiec ma prostą receptę na sukces. „Przede wszystkim trzeba znaleźć odpowiednich ludzi. Czasami możesz szukać trzy–cztery lata, przewinie się 200–300 młodych chłopaków i nie będzie wśród nich właściwego kandydata na mistrza. Bywa też tak, że od razu trafi się talent”, mówi szkoleniowiec. „Tak było z Janikowskim. On od dziecka chciał zostać zapaśnikiem. Nie opuszczał treningów i ciężko pracował. Jeśli trafi się na takiego zawodnika z charakterem, który talent poprze pracą, to można zrobić z niego mistrza”. Szus


Szeregowy Paula Wrońska, Wojskowy Zespół Sportowy w Zegrzu

Zanim Paulę Wrońską znajomi jej mamy zaprowadzili po raz pierwszy na strzelnicę sportową, trenowała tenis stołowy, piłkę ręczną oraz karate. „Zawsze chciałam też grać w tenisa ziemnego. Uwielbiam również jazdę na rowerze. Nie zostałam jednak ani tenisistką, ani kolarką”, opowiada zawodniczka. A przygodę ze swoją dyscypliną zaczęła od festynu zorganizowanego z okazji majówki. „Była tam strzelnica, na której można było wygrać nagrody. Postrzelałam sobie trochę dla zabawy. Bardzo mi się to spodobało. Wtedy nawet nie wiedziałam, że mamy w Lęborku strzelnicę sportową. Długo nie trzeba było mnie namawiać, abym poszła spróbować na niej swoich sił. Było to w maju 2006 roku”, wspomina zawodniczka. „Od tamtej pory chodzę na treningi prawie codziennie”.

Po dwóch latach szkolenia pod okiem trenera Roberta Biczkowskiego już była mistrzynią i wicemistrzynią Polski juniorek. Na kolejne sukcesy, w tym międzynarodowe, nie musiała długo czekać. W 2009 roku została dwukrotną wicemistrzynią Europy juniorów. W pierwszym seniorskim starcie w czempionacie Starego Kontynentu w lutym 2012 roku zajęła dziesiąte miejsce w strzelaniu z karabinu pneumatycznego i tym samym otworzyła sobie drogę do startu na londyńskich igrzyskach. Kilka tygodni później wywalczyła czwarte miejsce w zawodach Pucharu Świata w Londynie. Zawodniczce Klubu Strzeleckiego LOK Lider-Amicus Lębork do trzeciego miejsca zabrakło zaledwie 0,1 punktu. Kilka tygodni po igrzyskach, w których zajęła 47. miejsce, stanęła na podium czempionatu studentów w Kazaniu. Studentka Wyższej Szkoły Administracji i Biznesu w Gdyni wygrała konkurencję karabin sportowy 3 x 20 z dystansu 50 metrów.

Po powrocie z Kazania, gdzie zdobyła również brązowy medal w rywalizacji drużynowej, rozpoczęła w Centrum Łączności i Informatyki w Zegrzu szkolenie przygotowawcze do Narodowych Sił Rezerwowych. Tuż przed jego ukończeniem debiutowała w zawodach pod patronatem Międzynarodowej Rady Sportu Wojskowego (CISM). W chińskim Guangzhou przyczyniła się do zajęcia przez reprezentację Wojska Polskiego drugiego miejsca w klasyfikacji wojskowego czempionatu. Wraz z kapral Sylwią Bogacką i starszym szeregowym Agnieszką Nagay wywalczyła złoty i srebrny medal w klasyfikacji drużynowej.

„Te medale są dla mnie bardzo cenne. Chyba to głównie dzięki nim zostałam doceniona przez kapitułę plebiscytu. Wyróżnienie bardzo mnie ucieszyło i mocno zmotywowało do dalszej pracy”, mówi zawodniczka i kieruje specjalne podziękowania do Dariusza Leszczyńskiego, bez którego pomocy w ogóle nie pojechałaby na mistrzostwa do Chin.

„Paula jest bardzo zdolna i pracowita. Może się też pochwalić cennymi osiągnięciami. Pokazała, że potrafi nie tylko dobrze strzelać, lecz także wygrywać”, mówi o młodszej koleżance dwukrotna mistrzyni olimpijska Renata Mauer-Różańska. „Już ma spore doświadczenia, jeśli chodzi o starty w najważniejszych imprezach, ale jest na tyle młoda, że wiele jeszcze przed nią, ma spore szanse na odniesienie kolejnych sukcesów. Jest nadzieją sportu wojskowego. To fajna dziewczyna. Bardzo koleżeńska, konkretna. Lubię ją”.

A nadzieja sportu wojskowego myśli o zdobyciu medalu olimpijskiego. „Marzę o tym, żeby powalczyć o niego w Rio de Janeiro. Chciałabym również dobrze wypaść w tegorocznych mistrzostwach Europy oraz na uniwersjadzie”, mówi młoda strzelczyni, której sukces w plebiscycie portalu polska-zbrojna.pl bardzo ucieszył prezesa Polskiego Związku Strzelectwa Sportowego pułkownika rezerwy Tomasza Kwietnia. „To bardzo dobry wybór. Paula ma dopiero 21 lat. Jak na tę dyscyplinę, jest naprawdę bardzo młodą zawodniczką, a już ma tyle cennych osiągnięć. Jest nadzieją nie tylko sportu wojskowego, lecz także całego polskiego strzelectwa”.



Nagrody redakcji miesięcznika „Polska Zbrojna” oraz portalu polska-zbrojna.pl zostały wręczone na uroczystej gali 1 marca 2013 roku. Więcej czytaj na portalu polska-zbrojna.pl.

  Najlepsi z najlepszych

Stosunkowo łatwo zdobyć Buzdygan, udowadniać każdego dnia, że jest się godnym tej nagrody to znacznie trudniejsze zadanie – powiedział kpt. mar. pilot Sebastian Bąbel, jeden z tegorocznych laureatów wyróżnienia miesięcznika „Polska Zbrojna”. W gronie naszych przyjaciół, czytelników pisma i portalu, spotkaliśmy się w piątek, by uhonorować wyjątkowych ludzi wojska.
Polska Zbrojna





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO