KOMANDOS Z KOLORATKĄ

Marek Rycio kiedyś był twardym komandosem, perfekcjonistą. Teraz niesie posługę duchową. Nie zapomina jednak, że jest żołnierzem.

Ksiądz podporucznik Marek Rycio w sulechowskim internacie przy 5 Lubuskim Pułku Artylerii, jednej z jednostek, w których sprawuje posługę kapłańską, zajmuje pokój po sąsiedzku z chorążym Grzegorzem Ogonowskim. I nie wierzy, że spotkanie w tak odległym końcu Polski z bliskim kolegą, z którym od 1989 roku byli kadetami plutonu specjalnego Szkoły Chorążych Wojsk Zmechanizowanych w Elblągu, mogło się zdarzyć przypadkiem. Nawiązany po blisko ćwierci wieku kontakt ogromnie ułatwia wspomnienia o odległych już czasach.

Fascynacja wojskiem

Przygoda z wojskiem rozpoczęła się od marzeń nastolatka podsycanych przez lekturę „Żołnierza Polskiego”. Miesięcznik ten czytał wówczas od deski do deski, szczególnie dział poświęcony walce wręcz, prowadzony przez pułkownika doktora Krzysztofa Kondratowicza, wielkiego mistrza dżiu-dżitsu i propagatora tej sztuki w armii.

Po maturze wstąpił do Szkoły Chorążych Wojsk Zmechanizowanych przy Centrum Szkolenia Wojsk Lądowych imienia Rodziny Nalazków w Elblągu. Kadet Marek Rycio już na pierwszym roku należał do czołówki. Nic dziwnego, skoro za wszelką cenę chciał dostać się do plutonu kadetów szkolonych do służby w działaniach specjalnych. By osiągnąć ten cel, należało mieć świetne wyniki w nauce, prezentować wysokie walory intelektualne i zdać trudny sprawdzian fizyczny. Spełnił wszystkie trzy warunki i znalazł się, jak dziś mówi, wśród niesamowitych ludzi, oddanych bez reszty służbie. Niedościgłymi wzorami byli dla nich dowódcy i wykładowcy, wśród nich pułkownik Ludwik Kolan, o którym mówiono, że ma więcej lat służby niż życia; porucznik Marek Zieliński, dowódca plutonu i absolwent szkoły; chorąży Stanisław Szadejko „Szatan”, który kiedyś zarządził całonocny bieg w górach zimą, w pełnym oporządzeniu, bo zauważył niedoskonałości w działaniu kadetów.

W plutonie było ciężko, ale fantastycznie. Najlepiej ksiądz porucznik wspomina wyjazdy na poligon drawski na Jaworze, będący mekką ludzi związanych z ówczesnymi działaniami specjalnymi. Spotykali się tam wszyscy komandosi Pomorskiego Okręgu Wojskowego, z żołnierzami 56 Kompanii Specjalnej na czele.

Ideą zgrupowań, oprócz wspólnego szkolenia i rozgrywanych oficjalnie zawodów, było zaprezentowanie się z jak najlepszej strony, zarówno zespołowo, jak i indywidualnie. „Rewia talentów” odbywała się między innymi w miejscu przy obozowisku, w którym był umocowany drążek. Jak tylko ktoś wykonał na nim nową figurę gimnastyczną, tak zwane podwójne wejście siłowe, wejście oficerskie czy salto, inni natychmiast usiłowali mistrza przekonać, że tę ewolucję można zrobić w znacznie lepszym stylu.

Kadet Rycio miał predyspozycje do akrobacji – odpowiedni wzrost, małą masę, znakomite umięśnienie, a do tego dynamikę, którą nabył w czasie treningów sportów walki. Uważnie podpatrywał najlepszych i szybko brał się do roboty. Najpierw ćwiczył gdzieś z boku, następnie szybko wracał żeby na drążku popisać się przed kolegami. Nie ukrywa, że w tych ćwiczeniach należał do czołówki. Podobnie jak w bieganiu. Do dziś pamięta, jak po kontuzji nogi wygrał bieg terenowy dookoła jeziora Trzebuń Wielki.

Poszukiwanie wzorców

W niewielkim, elitarnym świecie komandosów, liczącym wówczas zaledwie kilka setek żołnierzy, wszyscy się znali. Szczególnie zapamiętywało się liderów, ludzi legendy lub młodych, ale wybitnych dowódców grup i plutonów. Ksiądz Marek Rycio wspomina dwóch poruczników z niezwykłą charyzmą, dowódców plutonów 56 Kompani Specjalnej – Piotra Patalonga i Arkadiusza Kupsa. Nie ukrywa, że nadal z fascynacją obserwuje ich kariery, tak bardzo różne – generała Patalonga, dowódcy Wojsk Specjalnych, oraz majora rezerwy Kupsa, należącego do czołówki cywilnych szkoleniowców pracujących na rzecz armii. Szukał wówczas takich wzorców, a zarazem sam sobie coraz wyżej stawiał poprzeczkę. We wszystkim chciał być najlepszy. W efekcie ukończył elbląską szkołę jako prymus odznaczony srebrną odznaką wzorowego kadeta.

Najlepsi absolwenci mogli wybrać miejsce służby. Zdecydował się na 62 Kompanię Specjalną. Nie wie dlaczego, w zasadzie wszystko wtedy było tak utajnione, że poszedł w ciemno. Jednostką dowodził wówczas major Ryszard Marciniec, a wśród żołnierzy żywa była jeszcze legenda sławnego w środowisku majora Andrzeja Żdana.

Chorąży Marek Rycio rozpoczynał służbę w plutonie kadrowym: „Przygotowywaliśmy się do działania za frontem. Mówiono, że jesteśmy żołnierzami jednorazowego użytku. Stanowiliśmy niewielkie, wyspecjalizowane grupy. I choć taki zespół miał małą siłę ognia, mógł wykonywać precyzyjne punktowe uderzenia”.

Jako radiotelegrafista szyfrant chorąży Rycio w zespole odgrywał szczególną rolę. Jak się wówczas mówiło, był najcenniejszy… przede wszystkim dla przeciwnika. W czasie długotrwałych działań w izolacji od wojsk własnych zapewniał bowiem kontakt z dowództwem, a w takich warunkach sprawa była prosta: jeżeli nie ma łączności – nie można wykonać zadania.

To były początki zawodowstwa w działaniach specjalnych. W plutonie kadrowym były małe, czteroosobowe grupy, złożone ze starannie dobieranych oficerów i chorążych. Znaczna część żołnierzy władała językami obcymi, a niektórzy mieli nawet kwalifikacje tłumaczy. Wiele miesięcy spędzali na poligonach, na bardzo specjalistycznym szkoleniu. Ponadto sami nieustannie poszukiwali nowych rozwiązań.

Marek Rycio nauczył się wówczas znakomicie strzelać, nawet jako snajper. Jest też przekonany, że jako pierwsi ćwiczyli szybkie zjazdy na linie ze śmigłowca. Brał udział w treningach w walce wręcz prowadzonych przez mistrza Krzysztofa Grzybowskiego (7. dan w dżiu-dżitsu) – wspólnie z nim żołnierze jeździli do Głogowa na zajęcia prowadzone przez Romana Grzegorza, mającego 10. dan. Dzięki zajęciom z ratownikami z Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego podniósł swoje kwalifikacje wspinaczkowe na najwyższy poziom. Zdobył uprawnienia instruktorskie wspinaczki wysokogórskiej i ratownictwa z powietrza, a był już wówczas również instruktorem narciarskim.

Świecenie przykładem

Wkrótce niespodziewanie rozwiązano kompanie specjalne. Część ludzi przejęła tworząca się właśnie i poszukująca najlepszych żołnierzy jednostka GROM. Innym losy ułożyły się różnie – niektórzy nadal służą w armii, nawet na wysokich stanowiskach. Młodszy chorąży Marek Rycio miał znakomite rekomendacje, więc dowódca grupy kadrowej porucznik Jacek Kuropaczewski ściągnął go za sobą do Poznania, gdzie się przeniosła elbląska szkoła chorążych. Tam został dowódcą plutonu i – jak powiedział mu porucznik – przede wszystkim miał świecić przykładem kadetom. I faktycznie tak było, co doskonale pamięta pułkownik Tomasz Łysek, wówczas porucznik i dowódca jego kompanii, na kierunku działania specjalne i rozpoznanie: „Byliśmy z Markiem w jednej grupie kadrowej bolesławieckich komandosów, a potem spotkaliśmy się ponownie w poznańskim centrum. Pamiętam, że wszystko robił na 120 procent i nieustannie podnosił poprzeczkę. Jak ćwiczyliśmy walkę wręcz, musieliśmy uważać, bo dla niego to nie była zabawa. Podobnie było ze wspinaczką czy skokami spadochronowymi. W Poznaniu kadeci nazywali go killerem, bo w niczym nie im odpuszczał. Bardzo serio traktował wojsko”.

Ówcześni kadeci, służący nadal w formacjach specjalnych, z sentymentem wspominają po latach chorążego Rycia, swego dowódcę: „Wysoki, szczupły, wyżyłowany. Kamienna twarz bez cienia uśmiechu, niewyrażająca żadnych emocji. Przedstawił się krótko, powiedział nam, czego oczekuje, bez zbędnych słów, bez straszenia. Szkolenie zaczynał od osobistej demonstracji: «Podczas czołgania przez pełzanie odpychamy się nogami, a na rękach tylko podtrzymujemy ciało, nisko przy ziemi». I jak ruszył tym czołganiem przed siebie, musieliśmy za nim biec truchtem. Innym razem, kiedy prowadził zajęcia w terenie zurbanizowanym, podszedł do gładkiej ściany budynku i powiedział: «Widzę tu wiele możliwości wejścia». Wspiął się po tej ścianie tak lekko jak Spiderman. Żaden z nas nie oderwał się nawet metr od ziemi, bo nie było się czego uchwycić”. Nauczył nas wówczas chyba najważniejszego – nigdy nie wymagaj od podwładnych czegoś, czego sam nie potrafisz wykonać”.

Powrót do szeregu

Po jakimś czasie chorąży Marek Rycio odszedł z wojska. Wrócił jednak po paru latach. Nadal szczupły, sprawny, wysportowany. Świetnie wygląda w mundurze, tyle że teraz nosi do niego koloratkę. Ukończył Wyższe Seminarium Duchowne imienia Jana Pawła II Diecezji Siedleckiej – sześć lat ciężkich studiów, które wymagały posłuszeństwa i dyscypliny nie mniejszej niż w wojsku, ukończonych oczywiście z wyróżnieniem.

Skąd nagle taki zwrot w wyborze drogi życiowej? Ksiądz kapelan nie chce za wiele mówić o sprawach tak osobistych. Zapewnia jednakże, że decyzja nie przyszła nagle. Zawsze głęboko wierzył w Boga, a modlitwa towarzyszyła mu przez całe życie. W szkole kadetów, jak mówi nieco anegdotycznym tonem, modlił się pod kocem, by nie wzbudzać wśród kolegów sensacji.

A jednak coś musiało się wydarzyć, skoro powiedział: „Miałem spotkanie z Bogiem, po którym wszystko rzuciłem i poszedłem do seminarium. Mam namacalne ślady, że Bóg uchronił mnie przed złym. Sprawił, że nie jestem kaleką, że żyję”.

Chętnie ksiądz kapelan rozmawia natomiast o swych relacjach z bliźnimi. Bliski kontakt z ludźmi to według niego jedyny sposób, by zapełnić kościoły. A on ma niezwykłą umiejętność przyciągania ich do Boga, szczególnie młodzieży, która chętnie przychodzi słuchać kazań.

W środowisku wojskowym często występuje nie tylko w roli kapłana, lecz także starszego kolegi i doświadczonego żołnierza. Jeszcze zanim formalnie został kapelanem, praktykował w Wędrzynie. Ten czas pozostanie dla księdza Marka pięknym wspomnieniem co najmniej z dwóch powodów. U księdza kapelana majora Szczepana Madonia mógł się w pełni wykazać jako żołnierz i kapłan, bo miał wolną rękę w życiu wojskowym i parafialnym. W wojsku, jak podkreśla, natrafił na równie sprzyjającą atmosferę i wspaniałych ludzi. Uczestniczył między innymi w szkoleniu z podstaw przetrwania w trudnych warunkach żołnierzy 15 Batalionu Ułanów Poznańskich. Jako instruktor wspinaczki wysokogórskiej prowadził zajęcia wysokościowe.

Nie ukrywa, że żal mu było odchodzić: „Mieliśmy tam wspaniałe plany. Sprzyjali nam dowódcy batalionów 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej, pułkownicy Tomasz Borowczyk i Rafał Miernik. Myślę, że gdybym pozostał w tym niezwykłym garnizonie, oddalonym od świata, mógłbym nadal uczestniczyć w realizacji naszych pomysłów”. Zżył się tam z ludźmi i chyba zdobył ich przyjaźń, bo na jego promocję oficerską do Wrocławian przyjechały dwa pełne autobusy.

W Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych imienia Generała Tadeusza Kościuszki we Wrocławiu uczestniczył w studium oficerskim, które notabene ukończył z pierwszą lokatą, i jako nieetatowy pomocnik dowódcy dowodził zarazem plutonem złożonym z lekarzy. Było z tym trochę trudności, ponieważ po kontuzji przez pewien czas chodził o kulach. Na zajęciach jednakże sprzęt pomocniczy odkładał na bok i brał się do roboty. Dziwiono się, że jeden z czterech księży, przyszłych kapelanów, odprawia mszę, a potem dobiera się do skóry doktorom. Jeden z wrocławskich oficerów, który zajrzał na inspekcję, skomentował to krótko: „Jestem rozanielony, gdy widzę, jak ksiądz prowadzi zajęcia”. Miły komplement, tyle że lekarze po ćwiczeniu musztry czy taktyki uważali księdza Marka za wojskowego zamordystę. Dopiero po egzaminach podziękowali mu za ten wycisk.

Własne gospodarstwo

Po zdobyciu oficerskich szlifów podporucznik Marek Rycio jest samodzielnym kapelanem w trzech garnizonach – w Zielonej Górze, Sulechowie i Czerwieńsku. W każdym z tych miejsc jest dostępny dla wszystkich przez kilka dni w tygodniu. Można powiedzieć, że jest także proboszczem, bo ma swoje księgi, pieczęci i może udzielać wszystkich sakramentów w wypożyczanym od miejscowej parafii kościele. Dwaj żołnierze, z czego bardzo się cieszy, zamówili już u niego śluby. Pojawiła się również szansa na własną, niewielką, ale pięknie usytuowaną, świątynię w Zielonej Górze.

Marek Rycio bardzo liczy na to, że pełniąc posługę religijną, będzie zarazem coraz bliżej żołnierzy: „Znam służbę wojskową od podszewki. Wiem, co gra w żołnierskiej duszy. Żołnierz to z jednej strony silny, twardy człowiek, a z drugiej często potrzebuje ciepłego słowa, pochwały, podtrzymania na duchu. Nie może jedynie wykonywać rozkazów i być nieustannie karcony, bo wtedy traci chęć do służby”.

Według księdza Marka kapelan jest w wojsku nieodzowny, szczególnie w trudnych chwilach, na misjach, wiążących się z wielkimi emocjami, z zagrożeniem zdrowia i życia. „Sprawami ciała zajmują się lekarze. Duchem natomiast dowódcy, psycholodzy i kapelani. Psycholog nie jest jednak dla księdza konkurencją. Ważne jest osobiste spotkanie z żołnierzem, wysłuchanie go, napełnienie nadzieją i spowiedź. Spowiedź bowiem nie jest jedynie rytuałem religijnym, lecz także rodzajem psychoterapii, wyrzuceniem z siebie całego zła, oczyszczeniem, by tego ciężaru nie nosić w sobie”.

Służba kapelana, bo Marek Rycio przy każdej okazji podkreśla, że kapelani i żołnierze nie pracują, lecz pełnią służbę, składa się z posługi religijnej, przyciągania ludzi do Boga, udzielania świętych sakramentów, ale także świeckiej celebry. Bywa zatem na świętach jednostek i podczas swych wystąpień mówi między innymi o historii i o patriotyzmie. Bo Marek Rycio jestem również historykiem – pisze doktorat z historii powszechnej. Bardzo mocno też podkreśla zasadę, której przestrzeganie uważa za niezwykle ważne: „W wojsku i w Kościele wspólne jest to, że wszyscy pracujemy na dowódcę”.

Piotr Bernabiuk

autor zdjęć: Tomasz Rybarczyk





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO