Rytuał kibicowania

poniedziałek, 20 lutego 2012

Skandując nazwiska strzelców bramek czy odpalając race po zdobyciu gola, kibice biorą czynny udział w widowisku. I łudzą się, że wpływają na jego przebieg.

Za kilka dni na Stadionie Narodowym zostanie rozegrany pierwszy mecz międzypaństwowy, w którym nasi piłkarze zmierzą się z Portugalczykami. Pod warunkiem, rzecz jasna, że trawa się ukorzeni, a policja uzyska upragnioną łączność w podziemnych garażach. Ciekawe, ilu kibiców przyjdzie na to nasze narodowe cudo z zasuwanym dachem. I czy w ogóle przyjdą, bo może nie spodoba im się jakaś wypowiedź premiera Tuska albo minister Muchy i zbojkotują tę piłkarską inaugurację.

Kibice to dziś potęga niemal polityczna. Na szczęście partii nigdy nie założą, bo musieliby się pogodzić między sobą, a to przecież sytuacja niewyobrażalna. Trzeba by zakopać bejsbole i maczety. Na murze wyścigów konnych fani Legii wymalowali napis oglądany codziennie przez jadących w stronę Piaseczna i z powrotem: „Nienawidzimy wszystkich”. To dobre hasło wyborcze w kraju, gdzie niechęć do bliźnich, zwłaszcza tych inaczej wyglądających, jest dość powszechna.

W tym samym miejscu, w którym dziś stoi Stadion Narodowy, prawie pół wieku temu oglądałem po raz pierwszy w życiu piłkarską reprezentację Polski. Nasi grali z Włochami w eliminacjach do mistrzostw świata. Na Stadion Dziesięciolecia przyszło wtedy 60 tysięcy ludzi – a może nawet 80 tysięcy, nikt wtedy ich oficjalnie nie liczył – i po meczu miasto pozostało nietknięte. Żadnych zniszczeń, żadnych walk z milicją. Wielu było na trybunach pijanych, trafiło się też kilku nawiedzonych, którzy obrażali sędziego i zagranicznych piłkarzy. Po polsku, więc nieszkodliwie.

Kibicowanie było wówczas czynnością najprostszą z prostych. Obowiązywały trzy środki wyrazu: ryk radości, jęk zawodu oraz gwizd dezaprobaty. Nie trzeba było nawet patrzeć na tablicę, by znać wynik meczu. Wystarczyło przez moment obserwować zachowanie kibiców. Dziś drużyna przegrywa 0:3, a kibice dopingują ją tak, jakby prowadziła 3:0. Po każdym straconym golu wydają z siebie najbardziej nieszczęsny okrzyk, jaki można usłyszeć chyba tylko w Polsce: „Nic się nie stało”. Jak to nic się nie stało? Dostajemy łomot i udajemy, że nie ma problemu? Nie na tym polega wierność ukochanej drużynie. Wierność swoim piłkarzom oznacza obecność na następnym meczu. I na kolejnym, nawet przegranym.

Tak zwana oprawa, którą dziś szczycą się kibice, na mnie w ogóle nie działa. Jest sztuczna i niczemu nie służy. Ktoś, kto lubi tego rodzaju atrakcje, niech jedzie na karnawał do Rio albo Paradę Równości do Berlina. Mnie interesuje wyłącznie piłka, a ta cała dzisiejsza kibicowska celebra tylko przeszkadza w odbiorze. Ja wiem, piłkarze powiedzą coś innego. Że lepiej grają, jak słyszą te wszystkie śpiewy, jak patrzą na transparenty i jak widzą podskakujących i falujących na trybunach kibiców. Niech mi ktoś jednak wytłumaczy, dlaczego Lubański, Deyna i Boniek, którzy grali w czasach, kiedy opraw nie było, robili to o niebo lepiej niż dzisiejsze orły i sokoły?

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że ten cały rytuał kibicowania jest potrzebny przede wszystkim samym kibicom. Śpiewając, skandując nazwiska strzelców bramek, odpalając race po zdobyciu gola, biorą czynny udział w widowisku. I mają złudzenie, że wpływają na jego przebieg. Utwierdzają ich w tym mniemaniu piłkarze i trenerzy, którzy często powtarzają, że „dobra publiczność to dwunasty zawodnik”.

Co jeszcze zapamiętałem z meczu z Włochami rozegranego prawie pół wieku temu? Podchmielonego sąsiada, który co kilka minut wykrzykiwał jedno i to samo zdanie: „Heniek, nie bój się makaroniarza”. Pamiętam też, że pod koniec spotkania zaczął padać deszcz i przemokłem do suchej nitki. Na Narodowym, ze względu na rozsuwany dach, takich wspomnień już nikt miał nie będzie.

Andrzej Fąfara