MAGIA WIELKICH GÓR

Wielkiej górze należy się szacunek. Jeśli nie wpuszcza, trzeba ustąpić, poczekać, potem wrócić.

Opowieść o próbie wejścia na swój ośmiotysięcznik, Gaszerbrum II, kapitan Łukasz Karpiński rozpoczyna oświadczeniem: „Nie osiągnąłem szczytu, ale nie mam o to do siebie pretensji”. Na górze były chwile żalu i rozterki. Przyznaje się nawet do łez. Mimo wszystko wycofania się z ataku na GII kapitan nie uważa za porażkę: „Jeśli góra nie wpuszcza, nie wolno niczego próbować na siłę. Trzeba ją uszanować, przecież poczeka”.

 

 

Sport zaczął uprawiać w lekkoatletycznej podstawówce w Aleksandrowie Łódzkim. Miał predyspozycje do biegów i zawsze, jak mówi, robił coś dla ciała i dla duszy.

W czasie studiów w Wojskowej Akademii Technicznej odkrył sporty wojskowe. Ośrodek sprawności fizycznej, potocznie zwany małpim gajem, pokonywał bez problemu. Brał udział w biegach patrolowych, przełajowych i na orientację. Grał też w tenisa, pływał, w grach zespołowych bez trudu znajdował miejsce w reprezentacyjnych zespołach. Od kilku lat, odkąd rozpoczął pracę w Wojskowym Ośrodku Szkoleniowo-Kondycyjnym na Groniku, z powodzeniem startuje w rajdach ekstremalnych, łącznie z tak prestiżowymi i morderczymi jak Bergson Winter Challange, Ekstremalny Rajd Orła i Rajd Jura Skałka Adventure. O swoich różnorodnych pasjach mówi żartem, że przez tę rozmaitość jest w wielu dziedzinach całkiem dobry, ale w żadnej nie stał się najlepszy. Po trosze wynika to z przyjętej filozofii otwartości na wszystko, co przynosi życie. A jak się tak myśli i żyje, a do tego ma rodzinę i pasjonującą pracę, to na coś musi zabraknąć czasu.

Pierwszy test

Pasja do gór zrodziła się dopiero na drugim roku studiów. Wszystko zaczęło się od pierwszych prób wspinaczki w Dolinie Kobylańskiej. Ten rejon, skałki Jury Krakowsko-Częstochowskiej, od pokoleń jest szkółką, z której wyrastają polscy alpiniści, łącznie ze zdobywcami himalajskich szczytów. Poznał tam ciekawych ludzi, między innymi wspinaczy z Bydgoszczy. Wstąpił do ich klubu wysokogórskiego.

Alpejską przygodę zaczął od Włoch, od regionu Arco, mekki wspinaczkowej z ponad tysiącem dróg i jeziorem Garda, doskonałym do uprawiania sportów wodnych. Potem zapuścił się wyżej, w Dolinę Aosty, piękny region na pograniczu Alp Włoskich i Francuskich, z królującym białym szczytem Mount Blanc. Wspinaczka na coraz wyższych, wielowyciągowych ścianach, dawała nowe możliwości, zapewniała rozwój. W 2007 roku Łukasz Karpiński pokonał filar północny na Piz Badile – było to 900 metrów wspinaczki w litej skale, uważanej za najpiękniejszą „czwórkę” (stopień trudności) Alp.

To był dopiero przedsmak przygody. To, co wydarzyło się w następnym roku, przeszło wszelkie wyobrażenia. Na przełomie stycznia i lutego czekała na niego wspinaczka w Afryce! W spokojnym wówczas Maroku zwiedził Marrakesz, Casablankę. Atlas Wysoki – na tyle wysoki, że szczyty ma pokryte śniegiem – oferował cudowne widoki z Jebel Toubkala (4167 metrów nad poziomem morza), najwyższego punktu na północy kontynentu. Pokonał 400 kilometrów wynajętym autem, po czym dotarł do wąwozu Todra, gdzie czekały na niego znakomicie przygotowane, „obite” przez hiszpańskich wspinaczy drogi.

Karpiński przeżywał w tym czasie wspaniałą przygodę, zwiedzał cudowne miejsca i przede wszystkim zbierał bezcenne doświadczenia wspinaczkowe. Bo góry, tak jak dawały wiele radości, tak jednocześnie potrafiły pogrozić, przypomnieć, że nie wolno ich lekceważyć.

Radość na szczycie

Jebel Toubkal to „zaledwie” pół ośmiotysięcznika, z pozoru góra na wejście za jednym razem. Wspinacze wyszli bardzo wcześnie, około piątej. Warunki były znakomite – granit, im bliżej szczytu, tym więcej śniegu, ale nie nastręczało to większych trudności technicznych. Łukasz Karpiński czuł się świetnie, mimo pokonania w ciągu ośmiu godzin ponad 2500 merów przewyższenia. I nagle – stop! Jeden z kolegów na brak adaptacji do wysokości zareagował straszliwym bólem głowy. Musiał zawrócić, chociaż do szczęścia zabrakło mu tylko 60 metrów.

Jeszcze w lipcu 2008 roku Karpiński wyruszył w składzie wyprawy wysokogórskiej do Kirgizji, a dokładnie w Pamir, na wspaniałą górę – siedmiotysięcznik o nieco obciachowej dziś nazwie Pik Lenina.

Wyprawa wymagała przygotowań, rozwiniętej logistyki, długiego marszu. Wreszcie wspinacze znaleźli się wysoko. Pierwsza próba ataku na szczyt nie należała do udanych. Byli zbyt niecierpliwi. Karpiński w swej relacji nie robi z tego tajemnicy: „Pospieszyliśmy się z atakiem szczytowym. Mój partner wspinaczkowy Darek Suchomski próbę wejścia na Pik Lenina ponawiał po trzech latach i bardzo chciał tam dotrzeć. Odpoczęliśmy na wysokości 5000 metrów, potem weszliśmy na 6000, a następnego dnia mieliśmy w planach zdobycie szczytu. Chciałem zostać jedną noc na tej wysokości ze względu na aklimatyzację. Przede wszystkim jednak, wcześniej niż ja szczyt, mnie zaatakowała biegunka, a z nią przyszło osłabienie. Mimo wszystko poszliśmy. Na 6800 metrach, ledwie 300 metrów od szczytu, byłem tak wypompowany, że postanowiliśmy się wycofać”.

Do celu brakowało niewiele, mieli jeszcze dziewięć dni na to, by ponowić próbę. Doskonale pamięta, że kiedy schodzili, z wielkim żalem patrzyli na przewodnika komercyjnej wyprawy irańskiej, prowadzącego na szczyt siedmiu śmiałków: „Szczęściarze, a my musimy wracać”.

Nim dotarli do bazy, Suchomski dołączył do uczestników międzynarodowej akcji ratowniczej, ewakuującej Czecha, który spadł z Nosa Lenina. Następnego dnia byli w bazie, gdzie czekały kolejne hiobowe wieści. Jednego z uczestników wyprawy, której jeszcze poprzedniego dnia zazdrościli sukcesu, transportowano właśnie przez szczeliny lodowe. Mimo poświęcenia wielu ludzi i prób reanimacji, zmarł w wyniku obrzęku mózgu. Następny dzień przyniósł kolejną śmierć. Trzy dni, trzy wypadki, w tym dwa śmiertelne. Karpiński miał wówczas świadomość, że ktoś srogo pogroził mu palcem. Jakby wszystkiego było mało, skończyło się tak zwane okno pogodowe. W kronice wyprawy, którą prowadził w internecie Darek Suchomski, przez kolejne dni pojawiały się monotonne wpisy: „Od rana sypie śnieg i nie zamierza przestać”. Wówczas myśleli już i o zdobyciu szczytu, i zdążeniu na samolot do Polski.

Dwudziestego trzeciego dnia wyprawy wrócili ponownie na szlak. Śniegu spadło blisko pół metra. Z wysiłkiem przedzierali się przez plateau, na Nos Lenina, a potem pokonywali stromy odcinek do wierzchołka. Wreszcie, niemalże w ostatniej chwili przed terminem powrotu, stanęli na szczycie.

Radość z tej krótkiej chwili była godziwą zapłatą za wszystkie trudy – ogrom przestrzeni, wspaniały widok, dający poczucie nieograniczonej wolności. Niestety, jak to zwykle w życiu bywa, szczęście jest limitowane: „Spędziliśmy na szczycie Piku Lenina 12 pięknych minut. A potem już się nam spieszyło. Tego samego dnia musieliśmy zejść do bazy na 4000 metrów, bo za dwa dni mieliśmy samolot do kraju. A przecież doskonale wiedzieliśmy, że brak czasu bywa zgubny, a wraz z pośpiechem pojawia się niebezpieczeństwo”.

W leżącym na pograniczu Chin i Pakistanu Karakorum, drugim po Himalajach obszarze nasyconym ośmiotysięcznikami, rozpiera się wspaniały masyw Gaszerbrum. Jego najwyższe szczyty – Gaszerbrum I, Broad Peak i Gaszerbrum II – przekraczają wprawdzie zaczarowaną granicę 8000 metrów ledwie o kilkadziesiąt metrów, ale to nie znaczy, że są dla wspinaczy mniejszym wyzwaniem.

Łukasz Karpiński i Dariusz Suchomski trzy lata po tym, jak stanęli na Piku Lenina, jako nowy cel wyznaczyli sobie właśnie Gaszerbrum II ze szczytem na wysokości 8035 metrów nad poziomem morza. Wyprawa była dla nich wielkim i trudnym przedsięwzięciem, szczególnie – zdaniem Karpińskiego – jeśli chodzi o podejmowanie decyzji: „Wiele, jeśli nie wszystko, zależy wówczas od gospodarki zasobami energii, wiary w siebie, optymistycznego myślenia. A do tego należy zachować czujność, kontrolować samopoczucie i funkcjonowanie organizmu”.

Pod względem dramaturgii wyprawa w niczym nie ustępowała tej sprzed trzech lat, do Pamiru. Były akcje ratownicze, widzieli śmierć… Wreszcie, w decydującym dniu wspinacze wyruszyli w górę. Wkrótce chory na żołądek i pozbawiony przez to sił Suchomski zaczął zdecydowanie zostawać w tyle. Nie miał szans na kontynuowanie wspinaczki. Karpiński nie ukrywa, że się rozpłakał. To nieopisane uczucie, gdy się ma szczyt w zasięgu: „Musiałbym zostawić partnera na wysokości 6500 metrów. Człowiek bije się wówczas z myślami: a jakby mu się coś stało? Mieliśmy łączność radiową, czekałem na słowa: «Łukasz, idź sam, dołącz do innych!». Bardzo wtedy cierpiałem. Bolało to, że nie poszedłem, wszystko się przecież układało w całość. Była determinacja, miałem świetne samopoczucie, wokół dobra pogoda. Znajdowałem się wysoko, przekonany, że wszedłbym na szczyt”.

Radość na szczycie

Za kilka dni miał jeszcze jedną szansę. Znakomicie się czuł. Dopingowało go również to, że dzień wcześniej wiele osób wyszło zdobywać szczyt. On też zaczął się szykować, założył już raki. Noc była piękna, gwieździsta, wiał lekki wiatr.

Rozpoczęła się gonitwa myśli. Poprzedniego dnia, podczas schodzenia zginęła Iranka. Zabrzmiały mu też w uszach słowa Jacka Telera, uczestnika wyprawy: „Idziesz na własną śmierć?”. Tego samego Telera, który wcześniej dwukrotnie zawrócił kilkadziesiąt metrów od szczytu góry, gdyż ratował życie innych wspinaczy, i dopiero za trzecim razem osiągnął pełen sukces. Poza tym czekali z Agnieszką na dziecko.

Kontynuować samodzielnie atak? Iść? Nie iść? Miał przed sobą jeszcze tysiąc metrów niebezpiecznej, samotnej wspinaczki. Około dziesięciu godzin podejścia, walki z wysokością w bardzo trudnych warunkach, gdy trzeba uważać na poręczówce, na trawersie, a pod samym szczytem pokonać jeszcze dość duże nachylenie śnieżnego stoku. A potem trzeba jeszcze wrócić…

Zrezygnował! W himalaizmie umiejętność wycofania się we właściwym momencie jest równie cenna jak sztuka zdobywania szczytów. Pozostał jednak z pytaniem, na które nigdy nie znajdzie odpowiedzi: „Gdybym był wystarczająco szalony, to czy wszedłbym wtedy i zszedł z powrotem? Złe myśli odeszły dopiero wtedy, gdy już schodziliśmy w dół, do domu. Poczułem wówczas radość ze wspólnego powrotu, miałem świadomość przeżycia kolejnej, wspaniałej, wielkiej przygody, sprawdzenia siebie”.

Łukasz Karpiński nie wyobraża sobie życia bez gór. Ma dopiero 33 lata i chciałby jeszcze wiele dokonać. Nie ukrywa też, że tragiczne zdarzenia, których na szczęście był jedynie świadkiem, a nie głównym bohaterem, uczą nabierać dystansu i szacunku do gór: „Czuję do nich wielki respekt. W dość krótkim czasie niezwykle intensywnie doświadczyłem zarówno ich czaru, magii, jak i mocy. Na szczęście mają tę szczególną właściwość, że każdemu oferują przeżycia na miarę jego możliwości”.

Piotr Bernabiuk

autor zdjęć: Łukasz Karpiński





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO