Ster w kobiecych rękach

Z Katarzyną Mazurek o przecieraniu szlaków w marynarce wojennej, miłości do morza i przygotowaniach do objęcia dowodzenia okrętem rozmawia Łukasz Zalesiński.

 

Wykonuje Pani skok na bardzo głęboką wodę...

Tak, to duże wyzwanie, ale też satysfakcja, bo mam poczucie, że odniosłam sukces.

 

A nie czuje Pani, że tworzy historię? W armii jest sporo kobiet, w marynarce też. Nigdy jednak żadna nie została dowódcą okrętu.

Wiem. Jestem pierwsza, ale pewnie nie ostatnia. Przecieram szlaki. Od kilkunastu lat dziewczyny mogą studiować w Akademii Marynarki Wojennej. Każdego roku mury uczelni opuszczają kolejne absolwentki. Zostają dowódcami okrętowych działów, awansują. We flotylli mamy kobiety na stanowiskach zastępcy dowódcy okrętu. Część z nich na pewno w końcu zacznie dowodzić. To naturalna konsekwencja zmian, które zachodzą w wojsku.

 

A jak to było z Panią?

Kilka miesięcy temu wezwał mnie kmdr Krzysztof Zdonek, nowy dowódca flotylli, i zapytał, co bym powiedziała na objęcie dowodzenia okrętem transportowo-minowym. Przyznam, że w pierwszej chwili nie wiedziałam, co powiedzieć.

 

Potem jednak powiedziała Pani, że właśnie spełnia się jej marzenie.

Bo tak było. Który z oficerów marynarki nie marzy, by dowodzić okrętem?

 

No dobrze, to zacznijmy od początku. Pani, zdaje się, nie pochodzi z Wybrzeża?

Nie. Na studia do Gdyni przyjechałam z Warszawy, a ściślej z Rembertowa.

 

Pamięta Pani, kiedy po raz pierwszy zobaczyła morze?

Bardzo wcześnie. Rodzice opowiadali mi, że kiedy miałam rok, zabrali mnie na wakacje do Chałup. Potem jeździliśmy tam praktycznie każdego roku, przez kilkanaście lat. Morze bardzo długo kojarzyło mi się tylko z wypoczynkiem.

 

A kiedy poczuła Pani, że może być inaczej?

To także stało się w Chałupach. Spotkaliśmy tam Waldemara Budzisza. Dziś jest on marynarzem w stopniu komandora porucznika, ale wówczas jeszcze studiował w Akademii Marynarki Wojennej. Za sobą miał rejs dookoła świata na pokładzie żaglowca ORP „Iskra” i opowiadał o służbie na morzu, dalekich portach, okrętach. Wywarło to na mnie ogromne wrażenie. Zresztą nie tylko na mnie. W 1999 roku mój brat złożył dokumenty na studia w AMW, zdał egzaminy, został przyjęty. Rok później poszłam w jego ślady.

 

Rodzice pewnie złapali się za głowę?

Trochę przerażeni chyba byli, przede wszystkim jednak czuli dumę. W końcu AMW to bardzo prestiżowa uczelnia.

 

Jak Panią ta uczelnia przywitała?

Zaczęłam jak wszyscy – od unitarki, czyli przeszkolenia ogólnowojskowego. Moje odbywało się w Siemirowicach.

 

Czyli z dala od morza, w środku lasu. Po barwnych opowieściach nastąpiło brutalne zderzenie z rzeczywistością?

Byłam na to gotowa. Brat mnie uprzedził.

 

A później? Były momenty zwątpienia? Studia w wojskowej uczelni wiążą się przecież z pewnym drylem, dyscypliną. Podchorążowie mieszkają w koszarach, raczej trudno im w dowolnej chwili zerwać się z wykładu i wyskoczyć na piwo...

Za to atmosfera na uczelni była naprawdę świetna. A chwile zwątpienia? Jakoś nie przyszły. Zresztą, kiedy się na coś w życiu zdecyduję, staram się postępować konsekwentnie. W obliczu trudności raczej nie mówię sobie „dość”, tylko staram się iść naprzód.

 

Szybko Pani weszła na pokład okrętu.

Rozpoczęcie studiów zawsze poprzedza rejs kandydacki na „Iskrze”. Przyszli oficerowie muszą posmakować życia na morzu, popracować przy żaglach, poznać system wacht, pozrywać się w środku nocy. Dla nas było to oczywiście zupełnie nowe doświadczenie, na szczęście mieliśmy wsparcie etatowej załogi.

 

Wybujało was?

Fala na Bałtyku jest specyficzna, bo krótka. Na okręcie jest to mocno odczuwalne. Ale pan pewnie chciałby zapytać, czy cierpię na chorobę morską?

 

Skoro wywołała Pani temat...

Odczuwam falowanie, zresztą jak każdy. Choroba morska nie omija nikogo, a to, kiedy przychodzi, zależy od predyspozycji organizmu. Ja nie cierpię szczególnie mocno.

 

Tymczasem kończy Pani studia, zostaje oficerem, otrzymuje pierwszy przydział służbowy i trafia...

Do 8 Flotylli Obrony Wybrzeża w Świnoujściu na mój obecny okręt ORP „Lublin”. Zostałam dowódcą działu łączności i obserwacji technicznej.

 

To pewnie zna Pani tę jednostkę jak własną kieszeń?

Nie do końca. Co prawda, zdobyłam obszerną wiedzę na temat jej budowy czy organizacji służby, ale nie mogę powiedzieć, że poznałam ten okręt od podszewki. Dla dowódcy działu to trudne ze względu na kadencyjność funkcji. Na tego rodzaju stanowiskach kadencja trwa 2,5 roku.

 

Potem zeszła Pani na ląd?

Ale tylko na pewien czas. Miałam etat w sztabie dowództwa 8 Flotylli, a potem zostałam zastępcą dowódcy na bliźniaczym okręcie transportowo-minowym ORP „Kraków”. W 2014 roku znów trafiłam do sztabu, tym razem na stanowisko oficera flagowego. Teraz jestem tutaj.

 

Czyli przez cały czas ciągnęło Panią na morze?

Ciągnęło. Musiałam jednak przejść te wszystkie etapy, by zdobyć niezbędne doświadczenie. Na pewno przyda się ono w dowodzeniu okrętem.

 

Dowodzenie ORP „Lublin” jest dla Pani trochę jak kontynuowanie rodzinnej tradycji. Wcześniej tym samym okrętem dowodził pani mąż. Jak zareagował, kiedy usłyszał, że może Pani przyjść na jego miejsce?

Żeby zachować ścisłość… Nie zastąpiłam go bezpośrednio, bo mąż przeszedł do sztabu dowództwa już kilka lat temu. A jak zareagował teraz? No cóż... To właśnie on bardzo mocno dopingował mnie do zdobywania uprawnień, które są do tego niezbędne. Podpowiadał, więc wiele się od niego nauczyłam. Teraz zapewnia, że jest bardzo dumny.

 

Na czym polegały te przygotowania?

Uprawnienia, które pozwalają na dowodzenie okrętem, zdobywa się na podstawie wpisów do indeksu. Trzeba zaliczyć część teoretyczną i praktyczną. Zagadnienia dotyczą m.in. bezpieczeństwa na morzu, użycia uzbrojenia, współpracy z ludźmi. Jest też sprawdzian z samodzielnego manewrowania okrętem. Po zaliczeniu wszystkich elementów trzeba jeszcze zdać egzamin przed dowódcą flotylli. Zdobycie uprawnień jest potwierdzane wpisem do jego rozkazu.

 

Co z tego było najtrudniejsze?

Zdecydowanie – samodzielne manewrowanie. Przede wszystkim ze względu na spore rozmiary okrętów transportowo-minowych projektu 767. Stres był naprawdę duży, chyba największy odkąd służę w marynarce. A przecież trochę mam już za sobą. Wcześniej brałam udział w ćwiczeniach zarówno na Bałtyku, jak i na Morzu Północnym. Mieliśmy rejsy szkoleniowe, podczas których przechodziliśmy przez Cieśniny Duńskie, a to naprawdę trudne nawigacyjnie akweny.

 

Poznała już Pani swoją załogę?

Trochę osób odeszło od czasu, kiedy służyłam na ORP „Lublin” jako dowódca działu, przyszło też sporo nowych. Kiedy byłam oficerem flagowym, chodziłam z nimi na morze, ale tak naprawdę dopiero się poznajemy. Otwieramy zupełnie nowy rozdział.

 

A jak przyjęli Panią podwładni?

Cóż, do całej sytuacji podeszli chyba z pewną rezerwą. I trudno się dziwić. Dla nich kobieta dowódca to zupełnie nowe doświadczenie. Ale kiedy przygotowywaliśmy okręt do uroczystości związanej z objęciem przeze mnie obowiązków, pokazali zaangażowanie. Dlatego jestem przekonana, że nasza współpraca będzie się układać bardzo dobrze.

 

Już wiadomo, co będziecie robić w najbliższym czasie? Dowódca flotylli mówił mi, że w tym roku najprawdopodobniej Pani okręt weźmie udział w międzynarodowych ćwiczeniach „Baltops” na Bałtyku, a także w największych krajowych ćwiczeniach „Dragon”.

Na razie wszystko jeszcze jest na etapie planowania...

 

Tak szczerze – nie męczy już Pani ten cały szum?

Prawdę mówiąc, jestem tym wszystkim trochę oszołomiona. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z mediami. Nagle znalazłam się w centrum ich uwagi, a ja ciągle jeszcze bardzo się denerwuję podczas takich rozmów.

 

A nie myśli sobie Pani czasem: „Oni tutaj wszyscy przyszli, bo jestem kobietą. Gdyby na moim miejscu był mężczyzna, pewnie by ich nie było”. Chodzi o postrzeganie Pani sukcesów przez pryzmat płci, robienie sensacji tam, gdzie nie powinno jej być.

Nie mam z tym problemu. Wojsko to męski świat, dlatego kobieta, która się w nim odnajduje, idzie w górę, siłą rzeczy budzi zainteresowanie. Trudno oczekiwać od mediów, że będą mnie postrzegać wyłącznie jak marynarza, a zapomną o mojej płci. Tym bardziej że na co dzień wiodę życie podobne do milionów kobiet. Mam dom, którym się zajmuję, męża, córeczkę. Co oczywiście nie znaczy, że jestem gotowa przystać na stereotypy. Na szczęście w armii wiele się pod tym względem zmieniło.

 

Kpt. mar. Katarzyna Mazurek jest dowódcą ORP „Lublin”, pierwszą w historii Marynarki Wojennej RP kobietą na takim stanowisku. Służy w 2 Dywizjonie Okrętów Transportowo-Minowych 8 Flotylli Obrony Wybrzeża w Świnoujściu. W 2000 roku rozpoczęła studia w Akademii Marynarki Wojennej. Pięć lat później została dowódcą działu łączności i obserwacji technicznej na okręcie transportowo-minowym ORP „Lublin”. Potem była zastępcą dowódcy okrętu ORP „Kraków”, a ostatnio oficerem flagowym 2 dywizjonu okrętów transportowo-minowych.

Łukasz Zalesiński

autor zdjęć: Marcin Purman/8 FOW





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO