Starcie dwóch strategii

Na świecie są regiony, w których wydarzenia na amerykańskiej scenie politycznej śledzi się ze szczególnym zainteresowaniem.

 

Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych są wydarzeniem o randze znacznie wykraczającej poza granice samego państwa. Już od dawna, co najmniej od końca II wojny światowej, nie mają one wyłącznie charakteru wewnętrznego w USA. Wybór głowy państwa amerykańskiego – przywódcy globalnego supermocarstwa nuklearnego, największej światowej potęgi politycznej, militarnej i ekonomicznej – to w istocie sprawa o znaczeniu międzynarodowym. Jest to w zasadzie całkowicie zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę, że demokratyczna decyzja Amerykanów o tym, kto ma nimi rządzić przez kolejne cztery lata, przesądza nie tylko o kierunku amerykańskiej polityki wewnętrznej, ale też o wielu ważnych aspektach w dziedzinie spraw międzynarodowych. Nic zatem dziwnego, że listopadowe wybory prezydenckie przykuwają uwagę bez mała całego świata.

 

Gorący region

Są jednak regiony, w których wydarzenia na amerykańskiej scenie politycznej śledzi się ze szczególnym zainteresowaniem, bo od wyniku elekcji w USA często zależy wręcz ich przyszłość. Takich obszarów jest wiele. Wszędzie bowiem dają się zauważyć wpływy globalnego supermocarstwa, jakim wciąż jeszcze – wbrew kasandrycznym przepowiedniom wielu ekspertów – pozostają Stany Zjednoczone. W niektórych miejscach oczekiwanie na wzrost oddziaływania Ameryki (albo też przeciwnie – na zmniejszenie lub wręcz zaprzestanie takowego) jest jednak wyjątkowo duże.

Do takich rejonów świata z pewnością należy Bliski Wschód, i to w tym szerszym znaczeniu tego pojęcia, a więc obszar od Maroka po Iran i od Turcji po Sudan. Być może z perspektywy Gabinetu Owalnego ta część świata nie jest najważniejsza, zwłaszcza w porównaniu z wywołującymi ból głowy kolejnych włodarzy Białego Domu wyzwaniami rodem z Azji Wschodniej czy Eurazji. Bliski Wschód ma jednak od dawna swoją markę i jednoznacznie opinię regionu notorycznie niestabilnego. Od wielu dekad ta część świata, położona na styku Azji, Europy i Afryki, pozostaje zarzewiem wojen i problemów, zaprzątając tym samym uwagę możnych tego świata – nie tylko Ameryki.

Czyż może zatem dziwić, że zbliżające się szybko kolejne wybory głowy państwa w USA są z uwagą śledzone w stolicach większości państw bliskowschodnich? Tamtejsi gracze – i ci z pierwszej ligi, pretendujący do roli regionalnych mocarstw, i ci drugoligowi – już dzisiaj próbują kalkulować, jakie konsekwencje strategiczne przyniesie decyzja podjęta przez amerykańskich wyborców 8 listopada. Co więcej, możemy mieć pewność, że elekcja w USA jest z dużą uwagą obserwowana również przez wielu bliskowschodnich graczy pozapaństwowych, takich jak szyicki Hezbollah czy sunnickie Al-Kaidę i Państwo Islamskie (IS).

Warto zatem bliżej przyjrzeć się wpływowi wyników amerykańskich wyborów na kwestie polityki i bezpieczeństwa w regionie bliskowschodnim – a tych jest bez liku. Skupić się zatem należy na kilku najistotniejszych, takich jak wojna z islamizmem, przyszłość amerykańskich sojuszy w regionie (obecnie wystawianych na próbę), konflikt izraelsko-palestyński oraz relacje z Islamską Republiką Iranu. W każdej z tych spraw wygrana demokratów lub republikanów w wyborach prezydenckich w USA będzie mieć kluczowe znaczenie dla dalszego rozwoju sytuacji. Tym bardziej że przyszły szef amerykańskiego rządu i głowa tego państwa dostanie w spadku po odchodzącej administracji prezydenta Baracka Obamy wiele „min” w dziedzinie polityki zagranicznej, których rozbrojenie wcale nie będzie łatwe.

Strategicznie nieprzemyślana polityka obecnego prezydenta USA wobec wielu palących problemów międzynarodowych, szczególnie na Bliskim Wschodzie, doprowadziła bowiem m.in. do bezprecedensowego zaostrzenia sytuacji międzynarodowej w regionie oraz dramatycznego spadku możliwości oddziaływania Ameryki na bieg wydarzeń w tej części świata. Konsekwencją tego był np. wzrost politycznego znaczenia oraz militarnych zdolności i potencjału wielu sił islamistycznych. Obecne w tym regionie od dawna struktury dżihadu do perfekcji wykorzystały wybuch licznych krwawych rewolt i wojen domowych, które pojawiły na tym obszarze po wybuchu Arabskiej Wiosny. Bodajże najgroźniejszą strategiczną konsekwencją chaosu, panującego ostatnio w tej części świata, okazało się jednak powstanie kalifatu w 2014 roku i pojawienie się nowej, wyjątkowo brutalnej i zdemoralizowanej generacji dżihadu w postaci tzw. Państwa Islamskiego.

Sprawia to, że obecnie perspektywa pokonania IS jest wciąż mglista, a trwająca już 15 lat wojna z islamskim terroryzmem daleka od rozstrzygnięcia. Co gorsza, w ostatnich latach dało się zaobserwować dość wyraźny regres w tej materii – radykalny, wojujący islam jest w ofensywie, i to on nadaje ton całej kampanii, a wolny świat (utożsamiany z Zachodem) jedynie reaguje, choć chyba coraz mniej skutecznie, na zbrodnicze działania dżihadystów.

 

Pogorszenie relacji

Jednym z najważniejszych problemów w amerykańskiej polityce wobec Bliskiego Wschodu w minionych ośmiu latach jest głęboki i wielowymiarowy kryzys sojuszniczych związków z dotychczasowymi głównymi regionalnymi partnerami USA. Zagadnienie to nie jest nowe. Pierwsze symptomy narastających kłopotów pojawiły się jeszcze u schyłku rządów poprzedniego prezydenta, Georga W. Busha, ale to dwie kadencje Baracka Obamy doprowadziły do pogłębienia problemu. Rzecz dotyczy przede wszystkim relacji Ameryki z Izraelem, Arabią Saudyjską i Turcją, w mniejszym stopniu z Egiptem – generalnie dotychczasowych kluczowych sojuszników Waszyngtonu w regionie. Jeszcze do niedawna blisko z nim współpracowali i nie tylko prezentowali zgodne z amerykańskimi oceny sytuacji międzynarodowej w ich otoczeniu, ale też mieli z USA wiele wspólnych interesów i celów politycznych.

Dziś to już historia. Każde z tych państw, choć z innych powodów i w różnych okolicznościach, utraciło tamten strategiczny kontakt z USA, charakteryzujący się zwłaszcza wzajemnym zaufaniem. W wypadku wszystkich tych krajów, choć nadal nominalnie (a nawet, jak Turcja czy Izrael, także formalnie) pozostają one w ścisłych sojuszniczych związkach ze Stanami Zjednoczonymi, a ich relacje z tym mocarstwem są wciąż w zasadzie poprawne, gdzieś zniknął ten nieformalny element automatycznie funkcjonującej wspólnoty przekonań i interesów. Cele i poglądy całej trójki w najważniejszych kwestiach odnoszących się do regionalnej sytuacji bezpieczeństwa są dziś nierzadko diametralnie odmienne od amerykańskich.

Także i w tym wypadku duża część odpowiedzialności za ten stan leży po stronie Waszyngtonu i realizowanej przezeń po 2009 roku strategii uporczywego nieangażowania się w regionalne problemy, które jednak w dużej mierze zostały wywołane wcześniejszymi działaniami USA. Sytuacja ta jest szczególnie niekomfortowa dla Izraela, którego geopolityka od samego początku istnienia tego kraju opierała się na zbudowaniu bliskich relacji z potężnym patronem spoza Bliskiego Wschodu. Przez wiele dekad Stany Zjednoczone gwarantowały istnienie Izraela i możliwość realizacji jego polityki w regionie. Dzisiaj Izraelczycy coraz wyraźniej przekonują się, że „nowa Ameryka”, uosabiana w wymiarze politycznym przez przesiąknięte lewicowymi poglądami elity „pokolenia roku 1968”, aktywne zwłaszcza w Partii Demokratycznej, coraz częściej przypomina Europę Zachodnią, której elity nie ukrywają już nawet niechęci do Izraela i jego polityki regionalnej.

Taka sytuacja sprawia, że ostateczny wynik amerykańskiej batalii o prezydenturę będzie mieć też bez wątpienia znaczący wpływ na przyszłość konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Przez długi czas USA dawały w tej materii Tel Awiwowi-Jafie strategiczny parasol ochronny, zapewniając mu m.in. korzystne rezultaty głosowań w ONZ i na innych forach międzynarodowych, a także podzielając optykę państwa żydowskiego co do ścisłych związków Palestyńczyków z międzynarodowym terroryzmem. Dzisiaj to właśnie Amerykanie szczególnie mocno naciskają na Izraelczyków w kwestii powstrzymania rozwoju żydowskiego osadnictwa na ziemiach okupowanych, a także przyznania Palestynie jak najszerszych prerogatyw państwowych, z niepodległością włącznie.

 

Atomowe argumenty

Kolejnym aspektem amerykańskiej polityki wobec Bliskiego Wschodu, szczególnie zależnym od rezultatu wyborów prezydenckich w USA, jest kwestia irańska. Doprowadzenie do resetu w stosunkach z Iranem było jednym z głównych celów politycznych Baracka Obamy od samego początku jego prezydentury. Porozumienie z Teheranem w sprawie irańskiego programu atomowego – wypracowane ostatecznie w 2015 roku pod auspicjami grupy mocarstw (tzw. formuła P5+1), ewidentnie pod presją czasu (zbliżający się koniec drugiej kadencji prezydenckiej) – ma wiele słabych punktów i nie daje pełni gwarancji, że Iran rzeczywiście zarzucił plany dotyczące posiadania broni atomowej.

Waszyngton przedstawia jednak układ z Iranem jako największy sukces prezydentury Obamy, nie bacząc na wspomniane obawy swych regionalnych sojuszników i negatywne skutki dla geopolityki całego regionu. Z drugiej strony, ewentualne otwarcie irańskiego rynku (80 mln konsumentów) na świat, jako efekt zniesienia sankcji, to perspektywa, która dla zachodnich firm i koncernów jest bardziej niż atrakcyjna.

Istotnym elementem tego strategicznego równania staje się także coraz ważniejsza rola, jaką Teheran odgrywa w walce z Państwem Islamskim, będącym obecnie największym zagrożeniem dla Zachodu. Choć na razie nikt tego w USA czy Europie nie przyznaje oficjalnie i głośno, to nieformalnie jest przecież oczywiste, że bez irańskiego zaangażowania politycznego i militarnego sytuacja w Iraku czy Syrii w kwestii walki z IS przedstawiałaby się dzisiaj o wiele gorzej, niż jest w rzeczywistości.

 

W szrankach wyborczych

Jak zatem wyniki wyborów w Stanach Zjednoczonych mogą wpłynąć na dalszy kierunek działań tego państwa wobec wymienionych najważniejszych problemów bliskowschodnich? Trudno przewidzieć to precyzyjnie. Każdy prezydent wykorzystuje bowiem w swych działaniach, oprócz programu własnej partii i jej ideologiczno-filozoficznej bazy, także inne kryteria, takie jak własne doświadczenia polityczne i życiowe, światopogląd, a nawet charakter i temperament.

Wiele oczywiście zależy też od tego, kto ostatecznie stanie w szranki wyborcze w USA. Wydaje się, że największe szanse na główne starcie mają Hillary Clinton, jako kandydatka demokratów, oraz kontrowersyjny Donald Trump, jako reprezentant republikanów. Jeśli tak się rzeczywiście stanie, to wyborczy wyścig w ich wydaniu będzie w istocie starciem dwóch skrajnie odmiennych wizji i strategii amerykańskiej polityki oraz amerykańskiego przywództwa w świecie jako takim, a na Bliskim Wschodzie w szczególności. Jedno jest pewne: tak ostrej rywalizacji (w sensie ideologicznym i programowym, a także pewnej fundamentalnej wizji dotyczącej roli i znaczenia USA w świecie) Ameryka nie widziała już od dawna.

Zwycięstwo kandydata demokratów oznacza najpewniej, w mniejszym lub większym stopniu, kontynuację dotychczasowej polityki Baracka Obamy wobec szeroko pojętego Bliskiego Wschodu. Polityki skupionej na unikaniu za wszelką cenę konfliktów, nieantagonizowaniu potencjalnych rywali w regionie (Iran, Turcja), niereagowaniu na prowokacyjne działania innych mocarstw zewnętrznych (Rosji, w przyszłości może także Chin). Polityki generalnie charakteryzującej się niepodejmowaniem zdecydowanych działań, które – choć ryzykowne – mogłyby dać Ameryce szansę na autentyczne odbudowanie jej pozycji w regionie bliskowschodnim. Takich, jak choćby zdecydowane wsparcie dla Kurdów w zamian za ich większy i skuteczniejszy udział w walce z kalifatem. Wygrana demokratów to także najpewniej dalsze prowadzenie polityki wobec regionu bliskowschodniego na bazie utartych schematów i geopolitycznych pryncypiów. Były one dobre może jeszcze przed kilkoma laty, ale dzisiaj są już całkowicie anachroniczne i nieskuteczne. Chodzi np. o trwanie przy aksjomacie nienaruszalności granic i całego geopolitycznego status quo ante bellum na Bliskim Wschodzie, będącego wszak wprost następstwem epoki kolonialnej i dzisiaj właśnie skutecznie rozmontowywanego, nie tylko przez kalifat.

Amerykańscy demokraci są już politycznie „zgrani” jako formacja kierująca nawą państwową od niemal dekady. Trudno zatem oczekiwać, żeby byli zdolni do radykalnej zmiany dotychczasowych kierunków działania i sposobów myślenia o polityce międzynarodowej i pozycji Ameryki w świecie.

Z drugiej strony, perspektywa wygranej najpewniejszego obecnie kandydata republikanów, choć statystycznie znacznie mniejsza, również nie napawa optymizmem. Jeśli w szranki wyborcze stanie obecny faworyt wyścigu po stronie republikańskiej, formacja ta nie będzie najpewniej w stanie przełamać dotychczasowego impasu w wysiłkach na rzecz przekonania większości Amerykanów do swej wizji politycznej i strategicznej.

Poglądy, opinie i program Trumpa czynią z niego kandydata mało poważnego, wręcz groteskowego. A jego dotychczas upublicznione plany i strategiczne zamiary wobec Bliskiego Wschodu, kwestii irańskiej czy zagrożenia ze strony terroryzmu i radykalnego islamu są po prostu oderwane od realiów współczesnego świata. Sprawia to, że trudno sobie nawet wyobrazić amerykańską prezydenturę w jego wydaniu, choć oczywiście wszystko może się wydarzyć – demokracja jest w takich sytuacjach nieprzewidywalna. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można jednak zakładać, że amerykańska polityka wobec szeroko rozumianego Bliskiego Wschodu najpewniej nie ulegnie w dającej się przewidzieć przyszłości istotnym zmianom. Ze szkodą tak dla samego regionu, jak i Stanów Zjednoczonych. 

Tomasz Otłowski

autor zdjęć: US Navy





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO