Larwy? Orzeszki? Żołędzie? A może dzik lub sarna? Upolowanie dzikiej zwierzyny niekiedy jest jedyną szansą dla zwiadowców na przetrwanie.
Dopóki żołnierze działają z pojazdu, kilogram mniej czy więcej w plecaku nie ma większego znaczenia. Wyjście na zadanie pieszo, z perspektywą spędzenia kilku dni w terenie, bez możliwości uzupełnienia zasobów, wyzwala tak zwany syndrom aptekarski. Przy pakowaniu plecaka zaczyna się liczyć dekagramy.
„Można się zdziwić, gdy się widzi, jak żołnierz rozpakowuje suche racje żywnościowe, odkłada połowę ich zawartości i zostawia jedynie to, co najbardziej kaloryczne”, opowiada chor. Robert Duszeńko, kierownik kursu. „Dla niego ważniejsza jest broń, amunicja, środki rozpoznania. A to sporo waży, nawet kilkadziesiąt kilogramów. Na zapasy jedzenia nie zostaje wiele miejsca. Zwiadowca wie, że będzie gdzieś musiał w trakcie uzupełnić »paliwo«. A jeśli działa skrycie, w ugrupowaniu przeciwnika, to nie będzie wiele możliwości zasilenia zapasów”. Odpada na przykład podkradanie kury z gospodarstwa, bo jego właściciel szybko się zorientuje, że ktoś jest niedaleko. A to zdemaskuje miejsce bytowania żołnierzy. Dlatego w zdobywaniu pożywienia w lesie pomaga umiejętność polowania.
W 9 Pułku Rozpoznawczym rozwija się szkolenie, będące w pewnym sensie powrotem do natury. Żołnierze mają już za sobą kilka takich kursów, między innymi szkolenia wodne i z działania w terenie bagiennym. To ostatnie przygotowało grono fachowców z pomocnikiem dowódcy do spraw podoficerów st. chor. szt. Robertem Duszeńko na czele. Szkolenia prowadzą instruktorzy SERE, znający się na sztuce przetrwania: sierż. Mariusz Tumiński, st. chor. Rafał Sztukowski, a także st. sierż. Arkadiusz Zadworny, który jest również myśliwym. W kursie uczestniczą dowódcy drużyn rozpoznawczych oraz sekcji i grup dalekiego rozpoznania, wśród nich: st. sierż. Wojciech Kowalski, plut. Kamil Plichta, st. kpr. Grzegorz Wojas, st. kpr. Dariusz Grędziszewski, kpr. Kazimierz Białkowski. Chor. Duszeńko podkreśla, że dobór ludzi na takie zajęcia nie jest przypadkowy: „Naszym zamiarem jest wyszkolenie grupy instruktorów, na tyle licznej, by obsadzili wszystkie kompanie rozpoznawcze pułku. Opieramy się głównie na podoficerach, wytrawnych zwiadowcach, wykorzystujących doświadczenia w szkoleniu. W zajęciach uczestniczą również oficerowie, dowódcy plutonów”.
Rankiem po rosę
Od jedzenia ważniejsza jest tylko woda. Człowiek może znieść zimno i gorąco, może działać jakiś czas bez żywności, ale odwodnienie organizmu oznacza koniec wszystkiego. Zwiadowcy uczą się, zresztą nie pierwszy raz, jak zdobyć bezcenny płyn. Sposób pierwszy: owiń buty czystym płótnem i wyjdź o poranku na łąkę. Potem wystarczy wyżąć wodę z materiału do naczynia. W ten sposób można zgromadzić spory zapas płynu. Druga lekcja odbywa się na skraju bajorka. Leśna kałuża nie ma zanieczyszczeń chemicznych, przemysłowych, ale życie biologiczne w niej kwitnie. Woda jest gęsta i zielona, gniją w niej liście, rozwijają się bakterie. Żeby ją przystosować do spożycia, trzeba zbudować prowizoryczny filtr. Do plastikowej butelki żołnierze wsypują warstwę żwiru, warstwę węgla drzewnego i warstwę zielonych roślin. Przez taką konstrukcję przepuszczają zanieczyszczoną wodę. I voilà! Krystalicznie czysta woda.
Szałas w lesie
Przed laty zwiadowca miał w wyposażeniu pałatkę – genialny wynalazek chroniący go przed deszczem w marszu. Wystarczyło spiąć dwie peleryny razem, by mieć dwuosobowy namiot. Do tego śpiwór, który najpierw był jedynie niedościgłym marzeniem, a później, ze względu na swą wagę i higroskopijność, stał się przekleństwem. Mimo wszystko jednak miał tę zaletę, że był, i dopóki nie namókł, nieźle chronił przed zimnem.
Podczas szkolenia w lasach pod Olsztynkiem zwiadowcy musieli zbudować swoje schronienia z tego, co znaleźli w lesie. Szałasy i kryjówki wyszły im znakomicie, trudno je było dostrzec, nawet gdy było się bardzo blisko nich. Rodzaj takiego namiotu zależy między innymi od tego, ile czasu żołnierz będzie w nim przebywał. „Jeśli zatrzyma się w danym miejscu na jedną noc, nie powinien przeznaczać wielu godzin na budowę schronienia”, tłumaczy st. sierż. Arkadiusz Zadworny. „Ważne jest to, by w schronieniu odpoczął, utrzymał termikę ciała i no żeby zabezpieczył przed wilgocią sprzęt”.
Dwa światy
Zanim żołnierze wyjdą na polowanie, muszą się przygotować teoretycznie. Prof. Tadeusz Bakuła z Wydziału Medycyny Weterynaryjnej Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie mówi o zoonozach – chorobach odzwierzęcych. Bruceloza, wścieklizna, wągliki, borelioza i odkleszczowe zapalenie mózgu… Las wydaje się śmiertelną pułapką. Godzinny wykład wystarcza, by uruchomić wyobraźnię. Kleszcz okazuje się dla człowieka większym zagrożeniem od wilka.
Kolejne zajęcia prowadzi Jacek Szypowski, który prezentuje „wyższą szkołę jazdy” w dziedzinie broni myśliwskiej. A okazuje się, że arsenał myśliwego jest niezwykle bogaty, od prostych dubeltówek i sztucerów poczynając. Myśliwi najczęściej są znakomitymi strzelcami, bo w tym środowisku „pudlarz” nie zdobędzie uznania. Ćwiczą więc na strzelnicach, startują w zawodach, dążą do mistrzostwa. St. sierż. Arkadiusz Zadworny dodaje, że kiedy szkolił się na myśliwego, musiał chwilowo zapomnieć o wojskowym strzelaniu. To dwa inne światy.
Później myśliwy Bogdan Wrzeciono opowiada, jak wyglądają tropy i inne ślady pozostawione przez zwierzęta. „Jeśli zobaczycie szerokie pasmo położonej trawy, możecie się spodziewać, że szedł tamtędy dzik”, tłumaczy myśliwy. Teorię zamyka Roman Ruciński zajęciami na temat zwierzyny. W najbliższej okolicy wsi Górowo-Trząski, gdzie szkolą się żołnierze, można spotkać łosie – co zresztą mieli okazję sprawdzić kolejnego dnia – oraz wilki. Zwierzyna łowna to tym razem sarny, dziki, lisy i kaczki. Na wykładach słuchacze uczą się też nowego języka. A więc, myśliwy, podobnie jak żołnierz, nikogo nie zabija. Pierwszy eliminuje przeciwnika, drugi pozyskuje zwierzynę.
Podryw na kaczki
Po teorii przychodzi czas na praktykę. W okolicy są oczka wodne i stawy z bogatą roślinnością. To idealne miejsce, by zapolować na kaczki. Myśliwi strzelają na „podryw”: podchodzą blisko, płoszą krzyżówki i strzelają, gdy są one w locie. Jest więc chwila emocji, a potem mnóstwo roboty. Patroszeniem i skubaniem zajmują się jednak żołnierze – tego też mają się nauczyć.
Kolejna lekcja to rybołówstwo. W prywatnym stawie w dwie godziny zwiadowcy złowili sto karasi. Niezły wynik, mimo prymitywnego sprzętu. Jedni zrobili sobie leszczynowe wędziska, inni żyłkę trzymali po prostu w ręku. Haczyki mieli w zestawach survivalowych. Wreszcie czas na nieco grubszego zwierza. Formują się minidrużyny – myśliwy i żołnierze, jeden lub dwóch, którzy podczas podchodzenia i „pozyskiwania zwierzyny” będą jedynie pilnymi uczniami i obserwatorami.
Sierż. Tadeusz Gajewski, dowódca sekcji kompanii dalekiego rozpoznania, na popołudniowe polowanie idzie z doświadczonym myśliwym Piotrem Malanowskim. Wychodzą na skraj lasu, zatrzymują się przed otwartą przestrzenią pól i zamierają w bezruchu. Stoją w absolutnej ciszy. Sarny pojawiają się niemalże pod horyzontem, poza zasięgiem strzału. Biegną wzdłuż ściany lasu. Niestety, dla nich, w kierunku myśliwych, st. sierż. Arkadiusza Zadwornego i ppor. Mateusza Leśniaka. Trudno powiedzieć, czy to zbieg okoliczności, czy mistrzostwo polujących: koza i koziołek padły za jednym strzałem.
„Zwierzęta trzeba traktować z godnością”, podkreślają instruktorzy. Zgodnie ze zwyczajem do pyska upolowanego zwierzęcia należy włożyć gałązkę – według tradycji „ostatni kęs”. Jedno z mott myśliwych brzmi: „Polowanie to strzał, chwila emocji i mnóstwo brudnej roboty”. Ta robota to patroszenie, którego żołnierze uczyli się pod okiem swych nauczycieli. „Ułóż tuszę zwierzęcia na grzbiecie”, instruuje myśliwy żołnierza, który patroszy upolowane zwierzę. „Musisz usunąć mu jądra i przeciąć skórę szyi od głowy do mostka”.
Żołnierze pewnym ruchem przecinają skórę zwierzęcia, odcinają przełyk i tchawicę. Kawałek przełyku zawiązują tak, by nie wydostała się z niego zawartość żołądka. Potem oddzielają narogi: wątrobę, serce, płuca – części jadalne od patrochów, czyli żołądka i jelit – te części są niejadalne i myśliwy musi zakopać je w ziemi. „Istotna jest kolejność wykonywania działań”, mówi jeden z żołnierzy. „Myśliwi wyjaśnili nam, co po kolei należy wykonać, żeby nie zmarnować żadnej części tuszy zwierzęcia. Z kości i skóry można zrobić wiele przydatnych rzeczy, które mogą okazać się niezbędne, kiedy chcemy przetrwać w lesie”.
Podczas wspólnych zajęć zwiadowców i myśliwych padło kilkanaście kaczek, kilka dzików i saren. Ważniejsze od liczb są jednak doświadczenia i wiedza żołnierzy, jak polować, patroszyć, a w końcu przygotować posiłek, tak by niczego nie zmarnować. Szkolenie zwiadowców nie było komercyjne. To życzliwy gest myśliwych wobec armii.
autor zdjęć: Piotr Bernabiuk