Organizacja Traktatu Północnoatlantyckiego, mimo szumnych deklaracji, w razie wojny nie jest przygotowana do obrony sojuszników z Europy Środkowo-Wschodniej. Co gorsza, nikt nie planuje zmienić tego stanu.
Nasze przywiązanie do kolektywnej obrony jest niczym twarda skała – teraz i w przyszłości”, stwierdził całkiem niedawno w Warszawie i Tallinie ustępujący już sekretarz generalny NATO Anders Fogh Rasmussen. Bez wątpienia NATO było i nadal jest najpotężniejszym sojuszem polityczno-militarnym na świecie. Jednak bycie najsilniejszym nie oznacza automatycznie bycia silnym. Tak właśnie jest w wypadku NATO, w którego potęgę już mało kto wierzy.
„Rasmussen kierował się dobrymi intencjami, ale to puste gesty”, napisano w opiniotwórczym niemieckim „Der Spiegel”.„Bałtowie i Polacy to czują, a sekretarz generalny NATO dobrze o tym wie”.
Na papierze sojusz północnoatlantycki jest potęgą – to 28 państw. Ma dostęp do broni termojądrowej, zarówno taktycznej, jak i strategicznej. Obecny jest nie tylko na obszarze euroatlantyckim, ale także u wybrzeży Somalii i w Afganistanie. W praktyce jednak sytuacja jest dużo gorsza. Lektura „Der Spiegel” nie zostawia złudzeń: „NATO i rządowi oficjele zgodnie przyznają, że obecnie sojusz nie jest zdolny, aby obronić państwa nadbałtyckie środkami konwencjonalnymi, a więc czołgami, odrzutowcami i piechotą”. Takie słowa głośno wypowiedział Elmar Brok, jeden z najbardziej doświadczonych posłów Parlamentu Europejskiego: „Na chwilę obecną NATO nie jest w stanie ich obronić”.
Cytowana przez „Der Spiegel” analiza sytuacji, którą wykonało NATO, jest jednoznaczna: „Zdolność Rosji do przeprowadzenia znaczącej akcji wojskowej bez ostrzeżenia niesie poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa i stabilności obszaru euroatlantyckiego. Moskwa może stanowić lokalne lub regionalne zagrożenie militarne w krótkim czasie w miejscu, które sama wybierze. To oznacza zarówno destabilizację, jak i zagrożenie dla tych sojuszników, którzy znajdują się w bezpośredniej bliskości Rosji”.
Zbrojeniowe oszczędności
Wobec słabości i daleko idącej indolencji europejskich sojuszników pozostaje wierzyć w Stany Zjednoczone, które obecnie w 75% finansują budżet NATO. Niestety, rozmieszczenie znaczących amerykańskich sił daleko od Europy Środkowej sprawia, że minęłyby miesiące, zanim pochód rosyjski zostałby zatrzymany. Analityczny ośrodek amerykański Stratfor, uznawany za nieformalnego rzecznika prasowego Białego Domu (mówi to, czego Stany Zjednoczone oficjalnie powiedzieć nie mogą), nie zostawia złudzeń – znacząca i realna pomoc militarna mogłaby pojawić się najwcześniej po trzech miesiącach. Według Berlina czas na reakcję wyniósłby około pół roku. „Nie bylibyśmy gotowi nawet w dniu rosyjskiego zwycięstwa” – stwierdził jeden z niemieckich analityków i dodał, że obecne plany wojskowe są przestarzałe i nieadekwatne do sytuacji.
W 1985 roku na Starym Kontynencie stacjonowało około 385 tys. Amerykanów. Obecnie jest to kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy, skoncentrowanych w lekkich jednostkach – przed kryzysem ukraińskim Amerykanie wycofali z Europy wszystkie samoloty bliskiego wsparcia A-10 oraz czołgi M1 Abrams (te ostatnie w niewielkiej liczbie ponownie sprowadzono). Redukcje zapoczątkował
George W. Bush, a jego następca – Barack Obama – je kontynuuje. Wycofano wszystkie ciężkie dywizje, część broni jądrowej.
„Poprosiłem swoich przełożonych o ponowną analizę realizowanego planu”, przyznał kilka lat temu gen. Carter F. Ham, dowódca sił amerykańskich w Europie. „Jeżeli nadal chcemy spełniać swoją misję w Europie, potrzebujemy innego rozłożenia sił. Jeśli pozostaniemy na tym kursie, to obawiam się, że możemy utracić zdolność skutecznego współdziałania z naszymi europejskimi partnerami z NATO”, ostrzegł. „A to przecież dla USAREUR zadanie priorytetowe”. Tych opinii nikt nie słucha. Zarówno w Berlinie, jak i Waszyngtonie, Paryżu i Brukseli liczy się tylko zdanie księgowych, a nie oficerów. Jest natomiast znamienne, że redukcje doprowadziły do sprzeciwu w Niemczech – nie wojskowych, ale burmistrzów kilku miast, którzy alarmowali, że brak amerykańskich żołnierzy to mniejsze zyski dla lokalnych sklepów i zakładów usługowych.
Podejście Europejczyków jest podobne. Po zakończeniu zimnej wojny uznano, że wydawanie pieniędzy na zbrojenia jest niepotrzebne i anachroniczne. Większość państw zmniejszyło budżety na ten cel. Według oficjalnych danych
NATO, w 2010 roku 16 państw ograniczyło wydatki do poziomu mniejszego niż w 2008 roku. W następnych latach tendencja ta się utrzymywała. W Niemczech na przykład w 2009 roku na wojsko przeznaczano 1,44% PKB, a w 2014 roku odsetek ten spadł do 1,29.
Gdy zatem Rosja z roku na rok w coraz większym stopniu modernizuje swoje siły zbrojne, państwa europejskie wydają na zbrojenia zaledwie 1,55% PKB, ignorując świadomie przyjęte zobowiązanie NATO (wydatki na obronność powinny wynosić co najmniej 2% PKB). Jak cytuje „Der Spiegel”, analitycy nie mają wątpliwości: „Pomimo ostatnich działań Federacji Rosyjskiej brakuje obecnie symptomów do uznania, że ograniczenia wydatków na zbrojenia ze strony większości państw zostaną znacząco cofnięte”.
Plan Putina
Brak odpowiednich sił i środków to jedno, jednak brak woli do zmiany tej sytuacji, to coś zupełnie innego. Obecnie Europa za cnotę uznaje słabość i nie planuje wzmocnienia militarnego. To idealna wiadomość dla Rosji, która – patrząc z perspektywy historycznej – zawsze była w lepszej pozycji geopolitycznej, gdy Europa była słaba. „Niemieccy decydenci zastanawiają się, czy właśnie nie taki jest plan Putina”, pisano na łamach prasy w Berlinie, dodając, że ekspansja Moskwy wynika nie tylko z powodów geostrategicznych, ale także psychologicznych – rozszerzenie NATO po zakończeniu zimnej wojny było możliwe dzięki słabości Rosji, która czuje się zhańbiona tym faktem.
Skoro więc słaba i podzielona Europa jest w interesie Rosji, to nie można wykluczyć powtórzenia w perspektywie miesięcy lub kilku lat scenariusza z Ukrainy w Estonii lub na Łotwie. Co zrobi NATO, gdy w tych krajach nagle pojawią się tajemnicze „grupy rekonstrukcyjne”? Zapewne nic, a to oznacza – jak napisano w cytowanym „Der Spiegel” – „że NATO, pomimo solennych deklaracji o obowiązywaniu artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego, przestanie istnieć, bo złamie obietnicę, na której zostało stworzone”.
Andriej Iłłarionow, były doradca Władimira Putina, uważa, że jego dawny szef będzie chciał wykorzystać republiki nadbałtyckie do osłabienia NATO, a tym samym także Stanów Zjednoczonych. „Wojna Putina przeciwko Ukrainie to dopiero wprowadzenie do wydarzeń, które już są przez kremlowską machinę propagandową nazywane mianem wojny światowej”. Płk Saulius Guzevicius, szef departamentu komunikacji strategicznej armii litewskiej, alarmuje: „Stajemy w obliczu potężnej propagandy ze wschodu. Atak informacyjny już został przeprowadzony”.
Niemcy, a więc niewątpliwy lider wśród państw europejskich, zachowują przyczajoną pozycję. Wychodzą z założenia, że zbyt zdecydowane ruchy będą odbierane jako prowokacyjne prężenie muskułów. Nie inaczej postępuje „rosyjska piąta kolumna”, a więc Francja, która nie zamierza rezygnować ze sprzedaży do Moskwy okrętów desantowych typu Mistral.
Europejska opinia publiczna jest przeciwna stałemu rozmieszczaniu sił wojskowych w Europie Środkowo-Wschodniej. Politycy podchwytują te pacyfistyczne nastroje, bo twierdzą, że nawet gdyby chcieli je rozmieścić, to nie mogą tego zrobić – powołują się na porozumienie z Rosją z 1997 roku, które wzywa obie strony (w tym NATO) do nierozmieszczania poza uzgodnionymi obszarami w Europie sił wojskowych. Wniosek? Tylko jeden, ale bardzo niepokojący – za Warszawę, Tallin, Rygę i Wilno nikt na zachód od Renu umierać nie będzie.
autor zdjęć: USMC