WYJŚCIE NA KRÓTKĄ PROSTĄ

Z Grażyną Jagielską o traumie wojny, niewidzialnych ranach i prawdzie, która wyzwala, rozmawia Małgorzata Schwarzgruber.

Po blisko półrocznym pobycie w klinice psychiatrycznej napisała Pani książkę „Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku”. Czy była to dodatkowa forma terapii?

Książka nie jest o mnie, lecz o innych pacjentach kliniki. Jest to w miarę wierny zapis wydarzeń i opis osób, które tam spotkałam – nie tylko weteranów z Iraku i Afganistanu, którzy walczą z objawami stresu bojowego, lecz także cywilów zmagających się z różnymi stanami lękowymi. Wcześniej miałam poczucie, że jestem sama z moimi problemami. W szpitalu spotkałam podobnie okaleczonych ludzi. Spisywałam życiorysy żołnierzy, co pomagało wyzbyć się lęku, jaki budziły. Im straszniejsze rzeczy wówczas pisałam, tym lepiej spałam.

Pani mąż, znany reporter, był na 53 wojnach, o których tak sugestywnie opowiadał, że miała Pani objawy stresu bojowego. Ale jak czytamy w książce, to „weterani pokazali mi pełne oblicze wroga – wojny. I pozwolili mi walczyć”.

Zawsze żyłam na pograniczu wojny. Nigdy nie miałam kontaktu z ludźmi, którzy walczyli, lecz z ofiarami. Albo sama byłam ofiarą, bo dostawałam rykoszetem. Wydawało mi się jednak, że dużo wiem o wojnie. Bardzo się jej bałam, bo w jednej chwili mogła zniszczyć moje życie. Jednak dopiero w klinice weterani pokazali mi, czym ona naprawdę jest. Żołnierze mają umiejętność walki, nie tylko na wojnie, lecz także w grupie terapeutycznej. Nie poddawali się, nie okazywali apatii wobec terapii. Ich postawa zmobilizowała mnie, aby o siebie zawalczyć.

Książka ma prawdziwych bohaterów, ale jest też literacką kreacją. Ile w niej fikcji?

Dwie postaci – Ratownika i Sapera – skomponowałam z kilku osób: w klinice spotkałam trzech saperów i trzech ratowników. Ulepiłam ich historie w jedną postać. Starałam się nieco zmieniać szczegóły: wygląd, imiona, zawód, aby lepiej ukryć tożsamość. Pod tym względem w książce jest sporo fikcji.

Czym była „rzeka, która zawsze płynęła w pobliżu”?

Wytworem mojej wyobraźni. Może była to droga ucieczki, której wszyscy potrzebowaliśmy, choć byliśmy w klinice dobrowolnie. Wyobrażałam sobie, że rzeka rozdziela nasze życie na dwie części, stoimy na jednym brzegu, na drugim widać ludzi – tam jest nasze dawne życie, ale nie możemy tam dotrzeć. Wówczas nie zastanawiałam się, skąd w mojej głowie wzięła się rzeka. Potem okazało się, że jest to częste zjawisko u osób ze stanami lękowymi.

Kiedy psychiczne rany stają się na tyle głębokie, że osoba chora przyznaje, iż jest chora?

Czasem chorobę uświadamiają nam okoliczności, bo przestajemy funkcjonować w codziennym życiu: schodzą się ściany pokoju, samochód zjeżdża na lewą stronę drogi, nie można wyjść do sklepu. U weteranów są to często „flashbacki” – powracające obrazy traumatycznego zdarzenia, które sprawiają, że ci ludzie sami rozumieją, że potrzebna im pomoc. Niekiedy chorobę zauważa bliska osoba, a chory się broni. Czasem weteranów przywożą do kliniki żony, kiedy indziej zgłaszają się sami.

Weterani nie potrafią rozmawiać z żonami o wojnie, której obrazy przywieźli z Afganistanu. Czy Pani opowiadała mężowi o obrazach w swojej głowie?

Na tym właśnie polega problem, że unikamy takiej rozmowy. Na pewnym etapie choroby wydaje się, że nic nie da się zmienić. Mamy poczucie, że jesteśmy skazani na takie życie. To jak wejście w tunel, z którego nie ma wyjścia. Można tylko iść do przodu, obojętnie dokąd nas ta droga zaprowadzi.

Klinika łączy dwa światy: leczy stany lękowe cywilów i traumy misjonarzy z Iraku i Afganistanu. Kto komu bardziej pomagał w terapii?

Początkowo byłam zdziwiona, że tymi samymi metodami i na tej samej sali leczeni są żołnierze i cywile. Szybko okazało się, że mamy na siebie dobry wpływ. Gdy w grupie przeważali żołnierze, zmieniała się dynamika pracy. Może dlatego, że był to ich kolejny pobyt w klinice i wiedzieli, na czym polega praca w kręgu. Nie marudzili, mówili, że trzeba zabierać się do roboty.

A cywile?

Początkowo nowicjusze przechodzą okres negacji. Pamiętam, że przez pierwsze dwa tygodnie zastanawiałam się, na czym ta terapia ma polegać. Traciłam czas. I wtedy żołnierze pogonili mnie do roboty: „Nie ma co główkować, bo stracisz 24 tygodnie. Jest zadanie do wykonania, zabieraj się za robotę, jak mamy się otwierać, to się otwieramy”. Zmobilizowali mnie do działania, bo im uwierzyłam.

Nie wszystkim udało się otworzyć. Pani Stasia, lat 73, zwana Królicą lub Starą Wydrą, wróciła do domu taka, jak przyszła do kliniki. Czy jej przykład był straszakiem dla weteranów, że muszą się starać, bo także im może się nie udać?

Do kliniki przychodzi wiele osób, które nie dają rady się otworzyć. Ale próbują. Pani Stasia pokazała nam, że dla nas również może być za późno, że możemy nie dać rady, że pozostaniemy tacy, jacy jesteśmy. Wszyscy się tego przestraszaliśmy. To był ostry bodziec do pracy. Żołnierze do końca walczyli o panią Stasię. Nie mogli pogodzić się z tym, że się jej nie uda, bo to mogłoby oznaczać, że również nam może się nie udać.

Dlaczego chorzy na PTSD nie chcą mówić o swojej traumie?

Żołnierze nie opowiadają żonom o tym, co przeżyli na misjach, bo nie chcą obciążać ich obrazami wojny. Starałam im się pokazać, że ukrywanie tego świata, który przywożą do domu, może mieć niszczycielski wpływ na ich małżeństwo. Kobieta odizolowana od świata męża nie rozumie, co się dzieje, często szuka winy w sobie. Pokazywałam żołnierzom, jak silna jest potrzeba dzielenia się obrazami, które przywieźli z wojny. A oni mi odpowiadali: „Popatrz na siebie. Twój mąż dzielił się z tobą obrazami, które przywiózł z wojny. Spójrz, gdzie jesteś”.

Po części mieli rację…

Dochodziliśmy do wniosku, że trzeba znaleźć złoty środek. Nie można całkowicie izolować rodziny od przeżyć wojennych, bo wtedy nawarstwia się niezrozumienie, żal i rozpacz.

Weterani w klinice nie potrafili rozmawiać o swoich przeżyciach z bliskimi, ale tak jak Biały, chcieli „tylko wrócić do żony z Afganistanu”.

To było dla nich najważniejsze: powrót do najbliższych, uzyskanie ich akceptacji i zrozumienia. Można to zrobić jedynie poprzez opowiedzenie tego, co się przeżyło. A to trudne.

Jak Pani udało się dotrzeć do weteranów? Opowiadali o swoich najgłębszych przeżyciach.

Wiele osób mnie o to pyta. Żadna z tych rozmów nie została zakończona. Myślę, że byłam dla weteranów symbolem kobiety, która wie, co to znaczy czekać w nieskończoność na powrót męża z wojny. Byłam przydatna, bo na moje miejsce mogli podstawić obraz żony, zobaczyć, co ona myśli, jakie ma oczekiwania. Na sesjach mówiłam o niszczycielskim wpływie takiego życia na kobietę.

Ratownik, Jezusek, Saper, Biały, Karolina, Julia i pani Stasia. Jak wychodzili z traumy?

Sukcesem terapeutycznym jest Jezusek. Był dla mnie człowiekiem, który ma wysokie poczucie empatii. Rozumie krzywdy innych i stara się im zapobiegać. Reprezentował wszystkie wartości, które cenimy. Gdy obserwowałam, jak życzliwie Jezusek odnosi się do pani Stasi, zastanawiałam się, co on robi w psychiatryku. Co my jako grupa mamy w nim zmienić? Prędko okazało się, że ten człowiek nie jest w stanie funkcjonować we współczesnym świecie, bo nie ma cech, których ten świat od nas wymaga: umiejętności współzawodnictwa, parcia naprzód, obrony własnych interesów.

Takie cechy miała Julia, specjalistka od public relations.

Zdumiało mnie, że jest w psychiatryku, bo była lokomotywą, która parła przez życie. Ten bieg do przodu pozbawił ją jednak kontaktu z samą sobą, z własną tożsamością.

Jezusek i Julia − dwie skrajności, a co w środku?

Wiele innych osób, z których kilka wybrałam do książki, bo miałam z nimi najbliższy kontakt. Jak 35-letnia Karolina, która załamała się przed obroną pracy doktorskiej i ze strachu przed światem stała się 12-letnią dziewczynką, albo pani Stasia, która pokazuje nam, jak samotność może zniszczyć człowieka.

Dlaczego to tak ważne, żeby w grupie panowała szczerość, a kłamstwo przekreśla terapię?

Początkowo nie rozumiałam, o co chodzi z tą prawdą. Można było milczeć, ale nie wolno było kłamać. A przecież godzimy się na kłamstwo w życiu, w telewizji, w polityce. Na Facebooku tworzymy wizerunki, które mają niewiele wspólnego z prawdą. Na terapii każde kłamstwo było wyłapywane i tępione. Jeśli ktoś kłamał, nie chciał zdrowieć, osłabiał grupę. Weterani mówili wówczas: „Kłamiesz, łamiesz mi hospitalizację”. Byliśmy poddani terapii poznawczej, mieliśmy poznać przede wszystkim samych siebie, dlatego trzeba było być szczerym – ze sobą i z grupą. Kłamstwo było zagrożeniem, uderzało w prawdę – jedyną broń, jaką miała grupa. Na początku nie mogłam tego zrozumieć. Wyobraziłam sobie, że na spotkanie grupy AA przychodzi osoba, która mówi: „Nie jestem alkoholikiem”. Taka postawa dezorganizuje pozostałych, odbiera im energię.

Pacjenci w klinice mieli różne koszmary. W snach widziała Pani męża, któremu brakowało ręki, nogi czy jakiegoś organu wewnętrznego. Brakujących „części” szukała Pani u weteranów. Ratownik, ilekroć razy spojrzał w dół, widział ludzkie wnętrzności w swych rękach. Co bardziej pomaga w wychodzeniu z takiego koszmaru? Leki czy terapia?

Leki muszą być w pierwszym okresie hospitalizacji, gdy potrzebne jest wyciszenie. Działają osłonowo, odsuwają lęki, a gdy te już nas nie paraliżują, możemy zabrać się za ich likwidację. Z czasem pacjent staje się na tyle silny, że może uczestniczyć w pracy grupy, czyli zacząć przepracowywać emocje.

Opowiedzieć życiorys, zagrać psychodramę...

Zanim dojdziemy do życiorysu, minie co najmniej sześć tygodni, gdy uczymy się nazywać uczucia, wygrzebujemy je z podświadomości i staramy się oswoić. Psychodrama jest konfrontacją z lękiem. Po kilku tygodniach terapii potrafimy go nazwać. Wybieramy z grupy osobę, która odegra rolę gnębiącego nas koszmaru.

Pani koszmarami były wojna i śmierć.

Koszmary weteranów związane z traumatycznymi przeżyciami: jednemu na rękach umarł kolega, drugiego dowódca zostawił na pustyni, trzeci nie dał rady wyciągnąć rannego z Rosomaka. Leczenie lęku polega na stopniowym wywlekaniu tej zmory z człowieka i postawieniu go z nią twarzą w twarz. To się robi na psychodramie.

Byli tacy, którzy nie zdołali się z nią zmierzyć?

Bywały okresy, że robiliśmy psychodramy dwa razy w tygodniu. Czułam wówczas wsparcie grupy. Wiedziałam, że mnie rozumie i akceptuje razem z bagnem, które przywlokłam do kliniki. Wtedy miałam odwagę stanąć przed grupą i zrobić psychodramę. Zdarzało się, że mijały tygodnie i nikt się nie zgadzał na psychodramę. W grupie panowała zła atmosfera, nie było zaufania i prawdy, więc nie mieliśmy się na czym oprzeć.

Raz w tygodniu wychodziliście z kliniki do kina lub teatru. Dlaczego te wyjścia budziły w was taki strach?

Wychodziliśmy na zewnątrz, aby skonfrontować się z własnymi lękami. Weterani bali się zagrożenia, jakie niesie ulica: snajper ukryty w oknie, ładunki wybuchowe w studzience kanalizacyjnej lub w piaskownicy. Dla żołnierzy była to konfrontacja z zagrożeniem. Wrócili z misji, ale nadal szukali zagrożenia. Lęki cywilów były nieco inne.

Jak Pani myśli, co ich ciągnie na misje? Nawet Marek, weteran bez nóg, najtragiczniejsza postać z książki, który powoli przygotowywał się na śmierć, mówił, że pojechałby jeszcze raz, nawet znając konsekwencje tej decyzji.

Na misjach żołnierze działają jak drużyna, wspierają się i akceptują. Przez sześć miesięcy jeden jest odpowiedzialny za drugiego, a grupa ma wspólny cel. Te mechanizmy żołnierze przekładali na działanie w grupie terapeutycznej. Walczyli o każdego, bo każdy był ważny. Odczułam na własnej skórze, że taka wspólnota daje ogromne poczucie bezpieczeństwa i przynależności. Nie byłam na misji, ale myślę, że tak tam jest.

Nadchodzi wreszcie czas, że trzeba opuścić klinikę...

…i wejść we wrogi świat, w którym nie ma już stojącej murem za nami grupy. Boimy się, ile traumy zabieramy ze sobą. Wiemy jednak, jak sobie radzić, gdy trauma powróci. Dla mnie bardzo ważna była świadomość, że wiem, co się ze mną dzieje. Powracający lęk nie jest już nieznanym wrogiem. Książkę zaczęłam pisać dopiero po wyjściu ze szpitala, tęskniłam za tamtą atmosferą, za wsparciem grupy, za tym, by znowu być członkiem drużyny.

Kontaktuje się Pani ze swoimi bohaterami mailowo. Jak im się wiedzie?

Powoli wychodzą na krótką prostą. Jeszcze nie wiadomo, dokąd ta droga prowadzi.

Czy wróci Pani do pisania?

Wydaje mi się, że nie.

Czytelnicy chętnie przeczytaliby, czy Biały wrócił z Afganistanu do żony, jak radzi sobie Ratownik, co słychać u Sapera.

Profesor Stanisław Ilnicki mówi, że nie da się całkowicie wyleczyć stresu bojowego. Każde niepowodzenie czy dramatyczna sytuacja mogą sprawić, że stres powróci. Weteran wie jednak, co się z nim dzieje, wraca na krótko do kliniki, aby ten stres przepracować i żyje w miarę normalnie.

Małgorzata Schwarzgruber

autor zdjęć: Krzysztof Wojciewski





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO